
14 czerwca odbędzie się pierwszy od dekady zjazd absolwentów I LO im. ks. Elżbiety w Szczecinku. Trzynasty już raz spotykać się będą byli uczniowie, by wspólnie znów spędzić chwile i sobie powspominać, czasem nieco odległe, czasy szkolne. Zjazd w tym roku połączony jest z obchodami 80-lecia szkoły, więc spodziewanych jest znacznie więcej gości, niż miało to miejsce dotychczas. A wraz z upływem lat, wspomnień nierzadko przybywa. Swoimi podzielił się z Tematem jeden z absolwentów I LO, Antoni Dorogusz-Doroszkiewicz, matura 1968. Pisownia oryginalna.
uczniowski czas uczniowski czas
aż łza się w oku kręci
choć wiedza szkolna poszła w las
pozostał on w pamięci
w nim przygód w bród
w nim szczęścia łut
a przy tym zgryzot wiele
nieważny był w nim wiedzy głód
lecz szkolni p r z y j a c i e l e
Żyli w tej klasie wolni i niezależni, pomimo omnipotencji szkoły.
Przez cztery lata nauki, które były ciągiem wzlotów i upadków, lecz najczęściej jakiegoś lotu: dla nielicznych - wyższego, dla większości – średniego lub przyziemnego. A upadku? Tylko tych, którzy po drodze odpadali lub nie zostali dopuszczeni do matury – niestety i to się zdarzyło.
Wprawdzie jej wewnętrzna konsolidacja się rozpoczęła, jednakże nie mogła się zakończyć. Nikt nie określił jej intensywności i granic. Czynniki zewnętrzne w tym procesie nie odegrały prawie żadnej roli. Ani go pobudzały, ani hamowały. Były momenty integrujące jakąś część we wspólnym sprzeciwie wobec c h o d z ą c y c h n i e s p r a w i e d l i w o ś c i; i prawie całość - w występkach przeciw regulaminowi.
Tak naprawdę klasa była zbiorem wolnych elektronów poruszających się wokół jąder własnych egoizmów. Choć, jakby tego zaprzeczeniem, były wspólne, spontaniczne ucieczki z pojedynczych godzin, jak to eufemistycznie ujęła profesor od geografii, zapisując w dzienniku: „Samowolne zwolnienie się”. W założeniu ambitnego procesu wychowawczego te egoizmy miały się przemienić
w ich przeciwieństwo. Nie rzutowało na wewnętrzną spoistość w sensie ogólnym nawet koleżeństwo przeniesione z podstawówek, w których nierzadko chodzili razem do jednej klasy. Większe grupki interesów owszem tworzyły się, ale ad hoc, i nie miało to znaczącego wpływu na kształtowanie się trwałych więzi. Nie było ani jednostek, ani grup dominujących nad pozostałymi.
Nie łączyły ich wyraziste i trwałe idee, bo nikt ich nie głosił. Zresztą nie potrzebowali ich. Nie skupiali się wokół „wysokich wartości”, dlatego że nad nimi się przeważnie nie zastanawiali; nie dyskutowali o nich na forum w sposób ani wolny, ani skrępowany. W ogóle nad nimi nie deliberowali, wyjąwszy może przypadki w ramach różnych organizacji pozalekcyjnych, w których aktywne były małe grupy. Owe wartości zapewne w nich tkwiły, aliści nie były eksponowane w przestrzeni publicznej (wyjąwszy grupę uczęszczającą na naukę religii w salce katechetycznej przy kościele parafialnym).
Nie było odważnego, może chętnego, który rzuciłby jakieś wzniosłe hasło, jakąś myśl przełamującą intelektualną stagnację, marazm zwykłej powszedniości. Ale zachodzi pytanie czy znalazłby jakikolwiek odzew. Byłby to zapewne głos wołającego na puszczy.
Dni nudne ciągnęły się „jak makaron”; radosne i smutne burzyły monotonność prozaicznych spraw uczniowskiej egzystencji. Niektóre zaznaczały się szczególnie zaskakującymi wydarzeniami.
Beztroska dorastania i radość czasu teraźniejszego! To były najprawdziwsze skarby ich szkolnego życia! To były jego kwintesencje! Młodzieńcza beztroska - jak diament odporna na dobre rady, jak impregnat izolujący sztubactwo od „nagiej” prawdy!
Lecz na tym diamencie pojawiały się od czasu do czasu rysy, rysy popełnionych błędów; niektóre miały charakter trwały, inne nie uszkadzały go w żadnym razie. Miały one właściwość owocu zakazanego, który smakował jak papieros (najbardziej dziewczynom), jak alkohol (raczej spożywany sporadycznie i o niskim procencie), wagary czy zbiorowe ucieczki, i jak choćby drobne oszustwa albo może jeszcze coś innego – np. czasami używane wulgaryzmy (chłopcy).
Podpowiadano, ściągano i odpisywano nagminnie. Słabsi w matematyce, fizyce i chemii pasożytowali na najlepszych; ożywcze soki ich wiedzy wszakże nie cierpiały na tym procederze. Była to raczej w jakimś sensie ukierunkowana symbioza, dająca korzyści tylko jednej ze stron; druga na tym nic nie traciła, chyba że zyskiwała wdzięczność matematycznych i fizycznych kalek. W tych przypadkach powiedzenie o „skrobaniu rzepki” na szczęście dla trochę g o r s z y c h dzieci dobrego Boga nie miało zastosowania.
Robili coś jeszcze gorszego! Lecz nihil novi sub sole szkolnym. Jak tylko nadarzyła się okazja, wpisywali samowolnie oceny do dziennika! Taki numer wycięli poloniście, który zostawił na chwilę dziennik lekcyjny bez opieki. Zorientowawszy się, srogo winowajców za ten postępek potraktował. Gorzko smakowały dwóje wzmocnione wieloma wykrzyknikami (niektórzy obrócili tę represję w żart, twierdząc, że są to s i l n e dwójki ). Tenże profesor jednakże był młody, co jakoś usprawiedliwia „naganny” jego czyn wobec uczniów, bo niedoświadczona młodość musi sobie na szacunek zapracować i musi mieć po temu okazję - nieważne czy jest ona moralna, czy nie. Musi udowodnić, że na ten szacunek zasługuje i jego reakcja spełniła ten warunek. Zatem złe zachowanie zrodziło szacunek. Przynajmniej była z tego jakaś korzyść!
Tego rodzaju d z i a ł a l n o ś ć uczniowska, w większości bezkarna, dotykała przeważnie starszych nauczycieli.
Teoretycznie profesorów się bali, niektórych bardziej, niektórych mniej, a zwłaszcza bali się dyrektora, mimo to w praktyce robili swoje. Starali się nie wchodzić mu w drogę. Nie uczył w tej klasie, więc nie był o s w o j o n y, i jawił się im jako absolutny władca dzierżący ich szkolny los w swoim „zeusowym” ręku. I jeśli już p o r a z i ł któregoś ucznia, eliminując go ze społeczności szkolnej, to nie z tej klasy. Tylko częściowo na strachu kształtowali do nauczycieli swój szacunek, i w mniejszym stopniu z powodu posiadanej przez profesorów wiedzy, której nie uważali za jakąś szczególną wartość,
o którą należałoby zabiegać pomimo i wbrew wszystkiemu. Szkołę, która swój autorytet budowała także na sankcjach, trzeba było skończyć. Oczekiwali tego rodzice. Sami uczniowie nie myśleli zbytnio
o przyszłości, przynajmniej w początkowej fazie, tkwiąc właśnie w samym środku beztroskiego dorastania.
W średniej szkole nauczyciele nie bili. Jednakże w pamięci niektórych licealistów mogły pozostać wspomnienia niedawnej palety kar cielesnych, jakie stosowano w szkole podstawowej, więc jakby odruchowo mogły przychodzić same na pamięć (może tylko na początku?) w razie popełnionego wykroczenia. Do końca starali się, mimo wszystko, mieć się na baczności. Z mniejszym skutkiem
w momentach, kiedy zawodziła ostrożność, aczkolwiek odwaga wzrastała w miarę upływu lat (przykład z klasy XI - zapisana uwaga ręką polonisty na zachowanie ucznia: „… ordynarnie odnosi się do nauczyciela”). Z każdym kolejnym rokiem nabywane doświadczenie pozwalało minimalizować w y k r y- w a l n o ś ć różnego typu podejrzane zachowania, usprawniało metody kamuflażu i wiarygodność usprawiedliwień. Doświadczeni nauczyciele znali owe g i e r k i i, jak się wydaje, często świadomie dawali się na nie nabierać - dla świętego spokoju (ci bardziej wyrozumiali). Siła rażenia po nauczycielskiej stronie barykady była potencjalnie miażdżąca. Bronią ucznia, a raczej tylko straszakiem, był złośliwy dowcip, przezwisko i – paradoksalnie - przestrzeganie regulaminów, które zawierały też jego prawa, w świadomości wszystkich raczej w całości niemożliwe do wyegzekwowania.
Poluźnienie form szkolnych lub wyjście z nimi poza obręb szkoły natychmiast powodowało
w uczniach zachowania objawiające „atawistyczne cechy początków rodzaju ludzkiego”. Jakże trafnie oceniła ten stan rzeczy jedna z uczennic w swoim pamiętniku: „Nasza klasa zachowuje się strasznie.
N o r m a l n i wariaci”.
Antoni Dorogusz-Doroszkiewicz
Matura ‘68
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
A nie za wysoki poziom uogólnienia? Nawet jak na ogólniak. Żadnych nazwisk, imion, choćby ksywek? I nieprawda, że w ogólniaku nauczyciele nie bili Np. Fabian dawał "po łapie". I nikt nie miał o to pretensji.