
To już 43. rocznica wprowadzenia. Stan wojenny w Polsce był trudnym, ponurym czasem chaosu, represji, ale też i absurdów dnia codziennego. Wacław Liniewicz, szczecinecki sybirak i świadek historii, ze szczegółami przytacza zaskakujące sytuacje, które miały miejsce w jego pracy, oraz te zdarzające się w codziennym życiu pod okiem milicji i wojska w Szczecinku. Wspomnienia pewnie nie każdemu się spodobają, ale przecież nie w tym rzecz.
W latach 70. ubiegłego wieku pracowałem w Biurze Studiów i Projektów – Rozwój Rolnictwa „Biprozet” Warszawa Pracownia B15 w Szczecinku. W pracowni były trzy zespoły projektowe oraz dodatkowo mięliśmy zespół projektowy w Złotowie. Projektowaliśmy obiekty przemysłu rolnego, fermy przemysłowe na 10-15 tys. tuczników, obory ubojowe na 500 stanowisk, mieszalnie pasz, magazyny silosowe zboża, suszarnie zielonek itp. obiekty. Działaliśmy na terenie woj. pilskiego oraz w południowej części woj. koszalińskiego. W biurze pracowało 40, a w porywach nawet 50 projektantów różnych branż i specjalności. Praca w tym biurze była bardzo ciekawa i wymagająca ciągłego uczenia się nowych technologii i studiowania różnych nowinek ew projektowaniu. Był to czas, kiedy zaczęły się pierwsze próby stosowania komputerów, bardzo prymitywnych w porównaniu do dzisiejszych. Prace projektowe rozliczane były i opłacane w systemie akordowym. Zarobki były dość dobre, które wzrosły znacznie pod koniec lat 70.
W tym to czasie rządząca Polską ekipa Edwarda Gierka zaciągała duże kredyty na Zachodzie. Wiele z tych pieniędzy trafiało do rolnictwa. Za nie kupowano urządzenia i wyposażenie obiektów, które my projektowaliśmy. Pracy było bardzo dużo , a z tym wiązały się przyzwoite zarobki. Pracowaliśmy nawet 12-14 godzin na dobę, bo taka była potrzeba. Przy naszych miesięcznych zarobkach 2-3 krotnej średniej krajowej Powiatowy Komitet PZPR próbował w pracowni zainstalować swoich wiernych towarzyszy partyjnych, ale u nas trzeba było być fachowcem, mieć odpowiednie przygotowanie zawodowe i odpowiednie wykształcenie. Jednak o to towarzyszom partyjnym było trudno. Dlatego próbowali w pracowni założyć Podstawową Organizację partyjna tzw. POP. Żeby taka organizacja powstała, to musiała liczyć minimum trzy osoby. Były tylko dwie: szef i kadrowa. Próbowano znaleźć trzecią osobę, ale pomimo różnych zachęt, takiej osoby nie udało się zwerbować.
W roku 1980, gdy powstała „Solidarność” w naszej pracowni zorganizowaliśmy spotkanie założycielskie , na którym niemal wszyscy (oprócz szefa i kadrowej) wyrazili chęć wpisania się do NSZZ „Solidarność”. Z gotowym wykazem i podpisami osób deklarujących chęć wstąpienia do tego związku, poszedłem z kolegą rankiem zarejestrować nasze Koło Zakładowe. Pierwsza siedziba zarządu NSZZ „Solidarność” mieściła się w budynku Domu Kultury (na parterze) przy ówczesnej ulicy 9-Maja w Szczecinku.
Czekając w poczekalni przed wejściem do przewodniczącego związku spotkałem „znajomego” oficera Służby Bezpieczeństwa, który akurat wyszedł z gabinetu szefa związku. Tego oficera poznałem podczas rewizji w moim domu! Wtedy to „organy” poszukiwały u mnie dowodów mojej nielegalnej działalności w związkach zawodowych. W czasie spotkania z przewodniczącym zarządu związku spytałem go, czy dobrze zna tego pana, co tu przed chwilą u niego gościł. Odpowiedział mi, że tak, że to jest jego dobry kolega i działacz związkowy.
Na to wstałem oburzony i powiedziałem, że to nie jest nasze miejsce. Wynieśliśmy się z kolegą z tego lokalu, nie rejestrując naszego Zakładowego Koła NSZZ „Solidarność”.
Stan Wojenny zaskoczył nas, tak jak wielu naszych rodaków. Jeszcze w sobotę 12 grudnia 1981 r. wieczorem oprawialiśmy z kolegami w moim domu kupionego wieprzaka, a w niedzielę rano obudziliśmy się w nowej rzeczywistości. Brak prądu, telefony nieczynne, a na ulicach patrole milicji i ZOMO.
Z relacji sąsiada dowiedziałem się, że jest wojna. Ale z kim i o co? - nie potrafił mi wyjaśnić. Wieczorem po włączeniu prądu z telewizora usłyszeliśmy gen. Jaruzelskiego obwieszczającego stan wojenny.
Dowiedzieliśmy się, że rozwiązano wszystkie partie, a władzę w Polsce przejęła WRON (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego). Wprowadzono godzinę milicyjną , według której od wieczora do rana nie można było wychodzić z domu. W poniedziałek rano jak zwykle poszedłem do pracy. W biurze ogólnie ponury nastrój , nie wiemy, co mamy dalej robić. Nasz szef – kierownik pracowni wyczytał w swojej książeczce wojskowej (był oficerem rezerwy), że w razie wojny – mobilizacji ma się zgłosić do najbliższej komendy wojskowej. Dowiedzieliśmy się od naszej kadrowej – Pani Zosi (żony pułkownika LWP), że miastem zarządza komisarz wojskowy, który urzęduje w ratuszu miejskim. Szef wydał nam dyspozycję, abyśmy niezwłocznie wzięli się do pracy, a sam udał się do ratusza. Tam przyjął go komisarz wojskowy, kazał mu założyć na rękaw opaskę i pilnować wejścia do jego gabinetu. W biurze pojawiło się pierwsze oficjalne zarządzenie komisarza wojskowego. Nasza kadrowa z tym zarządzeniem podchodziła do każdego stanowiska przy deskach kreślarskich. Kazała przeczytać i podpisać wraz z adnotacją, że „będę przestrzegać zawarte w rozporządzeniu polecenia”. Z tym papierem zatrzymała się dłużej przy stanowisku kolegi Leonarda. On mając napełnione tuszem „Sfadlera”, poprosił Zofię, aby nieco później do niego z tym przyszła, aż wypisze tusz, który w przerwie może mu zaschnąć. Ta czując swoją misję (żona oficera) zbeształa go, że ja lekceważy. On na to jej oburzenie powiedział, że takie zarządzenia może sobie zawiesić w WC na haku. Zofia zdenerwowała się na takie poniżenie jej osoby w oczach pracowników, po czym ubrała się i poszła do komisarza. Tam mu doniosła, że w biurze działa nielegalna organizacja, a jej przywódcami są: L. Fijołek, J. Naja-Ostromiński i W. Liniewicz (ja). Komisarz wysłał żołnierzy, by nas aresztowali.
Przyjechali po nas wojskową „Nyską” dwaj mundurowi z „kałachami” i paskami pod brodą.
Kazali nam przebrać się (byliśmy w fartuchach) i oświadczyli nam, że jesteśmy aresztowani. Przywieźli nas do ratusza. Jeden z naszych konwojentów złożył meldunek komisarzowi, że aresztowani czekają na korytarzu. Niebawem zostaliśmy wezwani przed groźne oblicze komisarza. Był to brunet, szczupły i wysoki w randze majora. Razem z nami do gabinetu „wśliznął się” nasz szef, aby rozeznać sytuację i co się stało, że nas aresztowali. Komisarz na początek na nas wrzasnął. - Co! Wolności wam się zachciewa? Pójdziecie tam, gdzie długo będziecie o niej marzyć, nieszczęsna „Solidarność”! - grzmiał.
Nasz szef próbował mu wytłumaczyć, że my jesteśmy jego pracownikami, uczciwie projektujemy obiekty produkujące żywność, która jest teraz na kartki, a przecież tak bardzo jest nam wszystkim potrzebna.
- A rozumiem, inteligenciki i do takich też się dobierzemy – tak komisarz skończył swój monolog.
Wyrzucił nas na korytarz, gdzie pod strażą mieliśmy czekać na transport. Wyszliśmy na korytarz, a nasz szef jeszcze tam został. Po pewnym czasie otworzyły się drzwi i komisarz ryknął: - Inteligenciki spier***ać!
Zwróciłem się do kolegów-aresztantów: - Nie wiem jak wy, ale ja spier***lam.
Tym sposobem, dzięki naszemu szefowi, nie udało się nam skorzystać z ośrodka odosobnienia w Wierzchowie Złocienieckim, do którego zwożono działaczy „Solidarności”. Ci co tam trafili, mim się wytłumaczyli, że są niewinni, to pół roku upłynęło (czas szybko leci).
Po tej przygodzie starałem się trzeźwiej patrzeć na otaczający nas świat w stanie wojennym. Rozpoczęły się represje dla tych, którzy uchybiali wydanym zarządzeniom. Nasz znajomy z ul. Moniuszki wyszedł wieczorem zamknąć psa. Nie znalazł go na podwórzu, więc wyszedł szukać go na ulicy.
A tu patrol ZOMO dorwał sąsiada, chociaż był w kapciach i koszuli. Wsadzono go do samochodu i jazda na komendę. Matka mówi do zięcia, żeby poszedł szukać ojca, bo długo nie wraca. Wszedł na ulicę i jego tez zwinął patrol.
Na komendzie wreszcie spotkał ojca. Rano usłużny sędzie wymierzył im po 4800 zł grzywny za naruszenie przepisów p godzinie milicyjnej. Nasz znajomy pan Antoni wracał z działki, na której robił wiosenne porządki. Na drodze znajomy milicjant zatrzymał go i zażądał okazania dowodu osobistego.
- Panie milicjancie, przecież pan mnie zna, ja tu w tym bloku mieszkam, a na działkę dowodu osobistego nie noszę – powiedział p. Antoni.
- Dowód trzeba nosić przy sobie, bo takie jest prawo – odparł milicjant.
Kolegium wymierzyło sąsiadowi do zapłacenia grzywnę w wysokości prawie miesięcznej jego pensji. Zapytałem sąsiada, czy wybaczył temu milicjantowi. Odpowiedział:
- Tak, ale wcześniej wypatrzyłem, gdzie mieszka i powybijałem mu szyby w oknach.
W naszym biurze natomiast mieściła się kasa oszczędnościowo-pożyczkowa. Szczególnie nasze panie ustawiały się w kolejce po pożyczkę na bieżące potrzeby. Pewnego razu pojawił się zasmucony chłop – też po pożyczkę. Otóż wyhodował on tucznika, odstawił na skup w miejscowym GS-ie. Przy spędzaniu wieprzaka z wagi poklepał go po grzbiecie i powiedział, żeby od niego pozdrowił Breżniewa ( panującego wtedy w ZSRR). Jakieś „długie ucho” usłyszało to i doniosło „gdzie trzeba”. Biedny chłopina dostał na kolegium grzywnę za obrazę naszego „słowiańskiego brata”. Cena za jaką sprzedał wieprzaka nie wystarczyła na zapłacenie grzywny, dlatego musiał pożyczyć z kasy pieniądze. Panie ustąpiły nu pierwsze miejsce w kolejce.
To były ciekawe czasy, które niekiedy wspominam.
Wacław Liniewicz
Szczecinecczanin, sybirak, społecznik, patriota, świadek historii. Ma 82 lata.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Nie rozumię, zarabiać 2-3 średnie krajowe mniesięcznie i pluć na Ojczyznę. Do niedawna wielu (z pocałowaniem ręki prywaciarza) tyrało za najniższą krajową i na czarno - ci mieli prawo narzekać. Kombatant pozdrawia :)
Panie ormowcu, pana zwierzchnicy z SB mają emerytury wysokie, pan był tylko pałą ( lolą, jak śpiewał Lech Janerka). Trzeba się było uczyć, że nie było Katynia, 17 września. Miał pan swoje SLD i inne pokrewne partie. Po ch...j pan narzeka.? Tak serio, to proszę nie zakłócać pamięci tych, dzięki którym może pan pyskować teraz prywatnie i w mediach.
Prawda, kiedyś nie uczono o Katyniu, za to dzisiaj uczą o polskich obozach i o trzech kumplach z Jałty. I o " styropianowym" patriocie - TW Bolku (komunę obalił). Ofiarą stanu wojennego był również towarzysz Edward Gierek.
Bez obrazy Pana , ale lata robią swoje i pamięć nie ta. Nie chcę wytykać to nieścisłości które pojawiają się w pana wspomnieniach , ale jedno jest pewne 13 grudnia prąd był ; miałam kilku tygodniowe dziecko i kilka razy w nocy musiałam wstawać ; nie nadawano programu telewizyjnego i radiowego ; ale prąd był. Czym dalej od tego złego wydarzenia to opowieści są coraz barwniejsze i mamy coraz więcej "bohaterów".
Polaczki pijaczki- Polki alkoholki