
felieton ukazał się 28 lipca w tygodniku Temat
Od razu zastrzegam, że zawarty w niniejszej rubryce obraz, stanowi subiektywne postrzeganie faktów. Jak zwykle, z resztą.
W niedzielę byliśmy świadkami kolejnej ludycznej imprezy. Sądząc z frekwencji, widowisko historyczne pod nazwą „Zdobywanie bunkra” trafiało w społeczne zapotrzebowanie i gusty. Podobnie zresztą jak dzień wcześniej inne – koncert Radia Eska. Tam też tłumy, choć nie takie jak się spodziewano, były. Ludzie na mieście oraz SAPiK mówią, że były to już ostatnie tej wielkości zgromadzenia ludu pracującego miast i wsi tego lata. Tak już się utarło w szczecineckiej tradycji, że latem zwyczajowo wszystko się kończy na święcie 22 Lipca - niegdyś E. Wedel. Później następuje letnie przesilenie, a wraz z nim cisza, jak po pogrzebie organisty.
Ludyczne imprezy mają to do siebie, że nie ma potrzeby doszukiwać się niczego więcej poza zabawą. Pohulanki dla ludu zawsze cieszyły się dużym powodzeniem. Problem w tym, że z reguły publiczność żądna jest bisów, a z tym kłopot, ponieważ organizatorzy akurat do tego nie przywykli.
Jak na moje wojskowe doświadczenie sprzed wielu lat w roli kaprala LWP, było zupełnie jak na poligonie. Tyle, że podczas ćwiczeń z trotylem, ziemia na nas nie leciała. A tu i owszem. Tak więc było głośno, był ogień, wybuchy, terkot karabinów maszynowych, trup słał się gęsto - jak to na wojnie. Żołnierzy pod bunkrem stawiła się zaledwie garstka. Gdyby ich zebrać wszystkich razem - zusammen do kupy - może ze dwie drużyny udałoby się poskładać. Za to dla niepoznaki jedni poprzebierali się w bardziej luźne i jasną zieleń, zaś drudzy w uniformy bardziej dopasowane i w kolorze feldgrau. Znacznie więcej niż żołnierzy było cywilów – na moje oko ze dwa tysiące. Ci ostatni pozajmowali wszystkie miejsca na parkingach, a nawet trawiastych poboczach. Jeśli chodzi o cywilów, przeważali mężczyźni. Z reguły trzymali swoje małe dzieci na rękach. Dzieci przerażone hukiem tuliły się do ojców, a ojcowie wyjaśniali dziecku, jak to na wojnie bywało.
Taki właśnie obrazek można było zoczyć w niedzielne popołudnie pod trzesieckim bunkrem. W jego zdobywaniu, oprócz marynarki wojennej, brały udział wszystkie rodzaje broni. Za to zupełnie nowoczesną doktrynę wojenną zaprezentowała załoga bunkra, dzielnie odstrzeliwując się na jego przedpolu. Być może chłopaki cierpieli na klaustrofobię. Ale trudno im się dziwić: kto tam wejdzie, wie o czym piszę. Grube, wilgotne ściany, wąskie korytarze i niskie pomieszczenia. A na dodatek nieba nie widać. Nic dziwnego, że teren otwarty obrońcom wydał się znacznie bardziej sprzyjający niż żelbet i pancerne płyty. Mimo wielu atutów, ci w feldgrau przegrali, a po zdobyciu bunkra nawet się już nie ruszali, leżąc z wyczerpania pokotem na gołej ziemi. Za to zwycięscy, oprócz unieruchomionego na stałe „Rudego” oraz kilku mocno zdekompletowanych dział, w tym roku mieli do swojej dyspozycji samolot. Onże dwa razy bardzo nisko lecąc, zrzucił w sumie dwie bomby. Obie huku i dymu narobiły okropnego. Dodam, że samolot był nasz, bo z biało-czerwoną szachownicą. Z tego wszystkiego najwyraźniej do kompletu zabrakło tylko kapitana Klossa oraz jego kolegi Stirlitza z „Siedemnastu mgnień wiosny”.
Nie do końca wiem, jaki cel historyczny przyświeca organizatorom tego rodzaju widowiska. Problem w tym, że w rzeczywistości nikt nigdy trzesieckiego bunkra, ani dziesiątki jemu podobnych w pobliżu Szczecinka nie zdobywał. Wszystkie zostały wysadzone po wojnie. A owszem, Wał Pomorski został przełamany, ale przez polskich żołnierzy tyle, że stało się to bynajmniej nie pod trzesieckim werkiem. Organizatorzy wkroczyli bardziej w świat legend i bajek, niż historii. Trzeba przyznać, że scenografia wokół wydobytego spod ziemi bunkra w postaci tobruków, zapór przeciwczołgowych i sprzętu jest dość osobliwa. Bardziej przypomina magazyn rekwizytów pod niebem niż to, co tam istniało w lutym i marcu 1945 roku.
Co roku rozgrywana jest na polach Grunwaldu bitwa. Tyle, że tam borą udział rekonstruktorzy przebrani w stroje autentycznych uczestników. Może dlatego sam spektakl jest żywą lekcją historii. Niestety, tego nie da się powiedzieć o tutejszym pokazie. Mimo że odegrany z wielkim poświęceniem i zaangażowaniem ze strony rekonstruktorów, jest historyczną fikcją. Tak samo zresztą, jak niegdyś schowany w ziemi, a potem odkopany do fundamentów bunkier i to tylko dlatego, że wokół pełno było darmowego żwiru. Niczym w rewii, jedna baśń zrodziła drugą.
Jerzy Gasiul
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie