
Choć to dopiero środek lutego, na niebie już pojawiają się klucze wędrownego ptactwa lecącego na północ. Tak na dobrą sprawę nie wiadomo, czy dlatego lecą, bo chcą ubiec swoich konkurentów, zajmując lepsze miejsca do żerowania, czy to wszystko przez topniejący lądolód na Grenlandii. Ponieważ wzmiankowane ptaki leciały gadając i do tego bardzo wysoko, dlatego z pewnością nie mogły to być miejscowe łabędzie. Te owszem, też latają tyle, że nie stadami i co najwyżej z Trzesiecka na Wielimie.
Trzymają się w mieście, bo nawet na dzikusom lepiej pośród ludzi niż wśród wilków, dzików i jeleni. Te ostatnie do ludzkich siedzib nie podchodzą może dlatego, że w znacznej części istoty dwunożne zaczęły śmieci segregować i odpady biodegradowalne pakować do brązowych worków oraz takiego samego koloru pojemników.
Rzecz jasna nie oznacza to, że tu i ówdzie można się jeszcze natknąć na porzucone, no może raczej podrzucone śmieci w mało uczęszczanych miejscach. Trzeba przyznać, że najczęściej są to materiały pochodzące z remontów łazienek lub wymiany w domu sprzętu AGD typu lodówka, telewizor plazmowy czy choćby stary dywan. Prawdziwym zagłębiem dla tego rodzaju odpadów są pobocza krętych i mało uczęszczanych dróżek w Lasku Zachodnim, a po drugiej stronie miasta w lesie pomiędzy ul. Strefową, Waryńskiego i Osiedlem Leśnym. Całkiem spore ilości różnorakich odpadów także zalegają pola i zagajnik przy ul. Słupskiej obok Osiedla Marcelin.
Walka z podrzutkami łatwa nie jest. W ostatnich latach jedynie leśnicy uporali się z tym procederem, instalując ukryte kamery. Za to na terenach należących do miasta w tej kwestii niewiele się zmieniło. Być może przyczyna tkwi, jak to się uczenie mówi - w środkach transportu. Nawet dron nie zajrzy we wszystkie kąty, a co dopiero załoga radiowozu. Owszem, w parku wszędzie wjadą, nawet pod górkę przy wieży Bismarcka, ale już kilkanaście metrów w bok Strefowej, czy Słupskiej raczej nie, bo grząsko i błotniście.
W bardzo dawnych czasach, kiedy jeszcze nie było tak mocno rozwiniętej techniki podglądowej (chodzi o miejski monitoring) na wyposażeniu strażników był jedynie radiowóz marki polonez - sztuk raz oraz kilka rowerów. Wprawdzie efekty nie były zachwycające, ale teraz, w epoce dronów i kamer stać ich na więcej, niż tylko na stałe dyżury przy pulpicie. Na przedwiośniu nie tylko w trawie i zaroślach lepiej widać. Ot, choćby w samym środku miasta pod ratuszem.
W hipermarketach za chwilę pojawią się czekoladowe zające i takież same jajka. Tymczasem, jeszcze kilkanaście godzin temu na pl. Wolności po świątecznej dekoracji sterczał jak palec w dziurawej skarpecie napis „i (serduszko) Szczecinek”. Ponieważ nazwa naszej leśnej polany, chodzi o ilość znaków (inni mówią – liter) jest dość obfita, stąd kobylasty napis miał się tak do kameralnego placu, jak wół do karety. I żeby nie było wątpliwości - wołem nie jest sam plac, choć od czasu, kiedy pojawił się w takiej odsłonie jak dzisiaj, jest już li tylko szaroburą kamienną pustynią z rzędem kanciastych i zwalistych donic.
Wiem, że skrzący pozłotkiem napis udało się kupić po wyjątkowo okazjonalnej cenie - coś za jedyne 25 tys. zł netto - to trzeba było tym się pochwalić. Przecież jak sołtys kupił dwurzędowy garnitur to nie oznacza, że teraz musi go trzymać w szafie z naftaliną.
Plac Wolności nie jest właściwym miejscem do tego rodzaju ekspozycji, choćby ze względu na inne poczucie estetki, bynajmniej nie u władzy (przecież zamówili co im się podobało), a zdecydowanej większości szczecinecczan.
Na odpad się też nie nadaje, ze względu na długotrwały proces jego biodegradacji. Właściwym miejscem dla tego niezwykłego dzieła byłby usypany ze śmieci i już zrekultywowany płaskowyż na wysypisku przy ul. Łowieckiej – dla niezorientowanych w dzielnicy Trzesieka. Zaletą miejsca jest dobra ekspozycja – tuż przy wjeździe do miasta, a złoto wreszcie wróciłoby do złota. I żeby nie było wątpliwości, wszystko to w ramach przedwiosennych porządków.
Właśnie w tych dniach pojawiła się pierwsza „multimedialna” wiata przystankowa. Trzeba przyznać - wzbudza powszechne zainteresowanie. Może nie tyle innowacyjnym kształtem, bo raczej przypomina PRL-owskie uliczne stoisko warzywnicze, co raczej ceną. Tubylcy patrzą przez pryzmat ceny. Chcą wiedzieć gdzie te 130 tys. za sztukę dało się upchać, boć chyba nie w szkle, stalowej konstrukcji i kilku workach cementu z piaskiem.
Być może da się to policzyć dopiero, kiedy pojawi się wyposażenie w postaci dwóch, interaktywnych monitorów, kamery monitoringu oraz ledowych światełek. Czy na przystanku znajdą się tak prymitywne i zarazem przaśne urządzenia jak ławka, bezdotykowy, ale za to czytelny rozkład jazdy, a może nawet nazwa przystanku - się okaże.
O jednej podstawowej, jakże istotnej dla podróżnych funkcji, jakby zapomniano. Chodzi o oczko. No, może dokładniej toaletę – to takie inne jeszcze medium. Czas oczekiwania na zdecydowanej większości liniach na tyle jest długi, a warunki atmosferyczne mogą być na tyle niesprzyjające, że z pewnością taki pojedynczy zestaw tojtojki byłby znacznie bardziej przydatny niż monitor z „programem samorządowym”, w którym burmistrz „pochyla się” na podyktowanymi przez siebie pytaniami. Wtedy już będzie nie tylko dla pokrzepienia ducha, ale i coś dla ciała, które zwyczajowo to co pobiera, trawi i wydala. I to będzie autentyczne multi przydatne nie tylko teraz na przewiośniu .
Jerzy Gasiul
felieton ukazał się w 932 wydaniu Tematu Szczecineckiego, jedynego tygodnika ze Szczecinka. Mamy już 30 lat!
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie