
Granicę dwóch światów wyznacza tor kolejowy. Można ją było łatwo przekroczyć jeszcze do czerwca 2011 roku. To właśnie wtedy wyburzono poniemiecki, betonowy wiadukt i przejście stało się niemożliwe. Łukowy wiadukt znajdował się na przedłużeniu ul. Sosnowej. W ostatnim okresie swego istnienia złodzieje wycięli stalowe barierki i z tego powodu przejście było zabronione, co nie oznaczało, że niemożliwe.
Sosnowa tak naprawdę jest jedynie polną drogą. Pierwsze kilkaset metrów od strony ul. Pilskiej prowadzi lasem. Teraz, kiedy rozpoczęła się budowa obwodnicy łączącej S11 z KR20 wiedzie wzdłuż placu budowy. Domostwa znajdują się dopiero na jej końcu. Tor kolejowy jest jednocześnie granicą administracyjną Szczecinka.
Ponieważ wiadukt był nad linią kolejową ani miasto, ani gmina wiejska do jego naprawy się nie kwapiły. „Nie nasz teren, nie nasz obiekt” - argumentowano. PKP lub któraś z jej spółek rozstrzygnęła spór sposobem Aleksandra Wielkiego (to ten od gordyjskiego węzła). Po prostu, w ciągu kilkunastu godzin betonowa konstrukcja z łukowym przęsłem przestała istnieć.
Ponieważ kolejowy szlak w tym miejscu prowadzi w głębokim wykopie, przecinającym rozciągający się na południe płaskowyż, przejście na drugą stronę stało się niemożliwe. Strome zbocza stały się nie do pokonania. Od tego czasu są niczym w średniowieczna fosa.
Po wyburzeniu wiaduktu po drugiej stronie torów przygraniczny lasek zrobił się jakby bardziej dziki niż do tej pory. Wydeptane ścieżki, a nawet leśne dróżki pozarastały wysoką trawą a nawet drzewkami.
A przecież całkiem niedawno miejsce to cieszyło się spora popularnością w szczególności podczas grzybobrania. Teraz zatarła się nawet główna droga. To ta, która niegdyś biegła wzdłuż torów, a następnie szerokim łukiem z górki schodziła pomiędzy pola. Tę dawną drogę znaczą jedynie rosnące niegdyś przy niej okazałe drzewa. Teraz ciągną się niczym wstęga pośród zbożowych łanów aż do polnego traktu pomiędzy Lipnicą a Łabędziem.
Pozostały jedynie kamienie
Lipnica to już nawet nie wieś. To raczej kolonia znana ze stadniny koni. Z dawnej zabudowy zachował się jedynie parterowy dom dwurodzinny. Na wzniesieniu gdzie niegdyś było duże gospodarstwo, kto wie, może i dwór (stąd jego niemiecka nazwa Liepenhof), pozostały tylko drzewa i okazałe pokrzywy.
Lipnica przed wojną liczyła około 40 mieszkańców. W 1937 r. miasto wykupiło tutejszy majątek, włączając cały ten obszar w swoje granice administracyjne. Tak też było jeszcze kilka lat po wojnie. Z tamtego okresu zachowało się nawet porozumienie pomiędzy wójtem gminy a burmistrzem miasta o włączeniu do Szczecinka kilku podmiejskich wsi. Potem, jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności, cały ten obszar wchodzący klinem w miejskie tereny przeszedł do gminy wiejskiej i tak już zostało do dzisiaj.
Lipnicę z nieistniejącą już od dziesięcioleci wsią Łabędź (niem. Labenz) do dzisiaj łączy polna droga. Wieś znajdowała się przy dzisiejszej drodze powiatowej łączącej Dziki z Sitnem. Po jej zabudowie dzisiaj pozostały jedynie resztki fundamentów, a także usytuowany tuż przy drodze miniaturowy cmentarzyk. Określając to dokładniej pozostał tylko śródpolny czworokąt drzew okolony kamiennym murkiem.
Kamieni tutaj dostatek. Na całej swojej długości szlak pomiędzy nieistniejącym Łabędziem a Lipnicą wyznacza podwójny rząd wielkich, wydobytych z okolicznych pól okazałych głazów.
Są wieczne, dlatego choć droga czasem ginie pośród wysokich łąk i krzewów, to tylko one do końca świata będą świadczyć o niegdysiejszym szlaku.
Tutaj nikt nie chciał mieszkać
Cały ten obszar oddalony od dzielnicy Szczecinka - Raciborek niemalże na wyciągnięcie ręki, po rozbiórce wiaduktu stał się właściwie ziemią nieznaną. Tak po prawdzie, początki takiego stanu przypadają na pierwsze powojenne lata. Na opuszczone przez Niemców podmiejskie gospodarstwa chętnych nie było.
Od razu prostuję. Polacy ich stamtąd nie wyganiali. Opuścili swoje gospodarstwa nie dobrowolnie, ale na rozkaz swoich, a więc niemieckich władz nakazujących - i to pomimo srogiej zimy - natychmiastową ewakuację. Potem wielkie karawany wozów z dobytkiem (nazywali to trekami) błąkały się po wszystkich zakątkach Pomorza.
Polscy wygnańcy na opuszczonych koloniach bali się osiedlać. Nic dziwnego, wszakże rabunki, gwałty i zabójstwa dokonywane przez sowiecką dzicz (w tym przypadku określenie „żołnierze” byłoby nadużyciem) w tym czasie były na porządku dziennym. Ryzyko przewyższało wartość nawet najlepiej i utrzymanego domu.
W pamięci wszystkich mieszkańców zapisał się dokonany w niedzielę, w biały dzień mord Karoliny i Błażeja Rebiziaków, którzy osierocili sześcioro dzieci (29.09.1946), czy gwałt i zabójstwo połączone ze spaleniem gospodarstwa wdowy z dwójką dzieci Józefy Kirkiewicz (21.10.1945) zamieszkałej na kolonii w Trzesiece. To tylko dwa najbardziej znane przypadki i to z tylko terenu miasta. A co się działo na terenach wiejskich, tego nie sposób zliczyć. Część nie została nawet odnotowana w milicyjnych, a nawet ubeckich raportach.
To był ich odrębny świat
Przeciskając się zarośniętymi drogami zdarza się, że tuż obok mijamy wystające z ziemi resztki kamiennych ścian fundamentowych i zapadlisk w miejscu nieistniejących piwnic.
Na stosunkowo skromnym obszarze można było doliczyć się mniej domów niż palców w jednej ręce. Wprawdzie do centrum i przyległych Raciborek najbliżej było przez wiadukt, ale tor kolejowy sprawiał, że mieszkańcy rozsianych pośród pól domostw tworzyli swój odrębny świat.
Pośród zarośli i dorodnych drzew trudno już dostrzec choćby zarysy dawnych podwórzy i budynków gospodarczych. Z rozległych przydomowych sadów i ogrodów pozostały co najwyżej pojedyncze drzewa i krzewy a także mnóstwo kamieni.
Ruiny dawnych ludzkich siedzib przez dziesiątki lat zdążyły już pokryć się warstwą ziemi i wysokimi pokrzywami. To jedna z niewielu bylin, jakże przykrych w dotyku, które uwielbiają sąsiedztwo ludzi albo miejsca gdzie ludzie przebywali. Co ciekawe, nie rośnie jedynie na tutejszym cmentarzu.
Zagubiony w lesie cmentarz
Tutaj pośród sosen i świerków królują paprocie i konwalie – to rośliny umarłych. Konwalie choć piękne i uważane za symbol szczęścia i pomyślności, są trujące. W plątaninie roślin widać doły pod zapadniętych mogiłach. Zdarzają się jeszcze fragmenty nagrobków.
Większość pochodzi z przełomu XIX i XX wieku, są też z okresu międzywojnia. Tablic nagrobnych jak również żeliwnych krzyży już od dawna nie ma. W centralnym miejscu cmentarza zachował się tylko jeden, pewnie dlatego, że wykonany został z betonu.
Z porośniętych mchem, przewróconych nagrobnych płyt nie da się także już niczego odczytać. Jest za to kamienny murek z szerokim wejściem. Wejście zarośnięte wysoką trawą podobnie jak biegnąca tędy droga. Ten dawny trakt prowadził pod górkę w stronę wiaduktu. Cmentarzyk ma formę prostokąta. Liczę kroki. Wzdłuż drogi - 19, prostopadle do niej – 33. Tylko tyle.
Kamienny murek, mimo swojej nikłej wysokości uchował się do naszych czasów. Nic dziwnego, po co komu kamienie, do których nie można dojechać, a poza tym wokół na polach jest ich pod dostatkiem. Miejsce wiecznego spoczynku tutejszych mieszkańców zaznaczone zostało na niemieckiej mapie sztabowej w postaci prostokąta. Jest tak mały, że można go przeoczyć.
Od strony śródleśnej polany - niegdysiejszego pola, tuż przy cmentarnym murze zwraca uwagę nagrobek o dość niezwykłym kształcie.
Od pozostałych wyróżnia również i tym, że w całości został wykonany z trzech obrobionych polnych kamieni. Podstawę stanowił niegdyś kamień w kształcie graniastosłupa. Na prostokątnej czołowej ścianie, z ciągu liter można odczytać jedynie słowo WEHNER - zapewne nazwisko choć pewności nie ma. Reszta napisu jest nieczytelna.
Za to trzon, a więc główna część nagrobka ma formę wysokiego, trójkątnego graniastosłupa. Mimo że przewrócony, do tej pory zachował się przymocowany do niego dekoracyjny, wieńczący element o półkolistym kształcie. Na osi ma wyrobione gniazdo z którego wystaje stalowy pręt. Być może niegdyś w tym miejscu wmontowany był krzyż.
Inskrypcja dziwnej treści
Odkrycie tajemniczego pomnika jest dziełem Dariusza Trawińskiego, pasjonata najnowszej lokalnej historii, a w szczególności upamiętnienia polskich ofiar dwóch totalitaryzmów - niemieckiego i sowieckiego.
Kamienny trzon prezentuje się dość osobliwe. Choć całość z pewnością jest działem profesjonalnego kamieniarza, to wpasowane w równo wykutą wklęsłą płycinę litery wykonano niewprawną ręką. Dopiero po ich wypełnieniu kredą z ledwością dają się odczytać. Problem w tym, że litery układają się w niezrozumiałe wyrazy, które można dowolnie interpretować. Wątpliwości nie ma jedynie co do umieszczonej na spodzie daty – 1852.
Kto i dlaczego się trudził po to, aby na polnym głazie, po obróbce dokonanej przez zawodowego kamieniarza, o czym wskazują wyrównana w półokrąg ścianka i symetrycznie wykonana płycina, umieścić tego rodzaju nieudolnie wykonaną inskrypcję? Dlaczego profesjonalnie wykonane dzieło zostało dokończone przez kogoś, kto wprawdzie musiał mocno się natrudzić, ale za to z mizernym efektem?
Pamiątka po sowizdrzale?
Joachim Koglin w artykule zamieszczonym na łamach wydawanego przez szczecineckich ziomków „Mein Neustettiner Land” (grudzień 2022) napisał, że zgodnie z miejscową tradycją pomiędzy Łabędziem a Lipnicą, tuż przy granicy administracyjnej miasta znajduje się grób. Mieszkańcy określali go jako „Eulenspiegeleien”.
Wyjaśnijmy. Eulenspiegel - to po polsku sowizdrzał, czyli dowcipniś, wesołek, błazen i zarazem żartowniś. Czyżby dziwny napis na cmentarzu położnym w sąsiedztwie dawnej granicy administracyjnej miasta świadczył, że mamy do czynienia z dziełem takiego właśnie w wesołka? Nie mniej tajemnicza jest także treść inskrypcji.
Legendarny Dyl Sowizdrzał był wędrownym rzemieślnikiem. To postać ucieleśniająca ludową mądrość w postaci rubasznego dowcipu. Nigdzie nie zagrzał na długo miejsca, a to dlatego, że każdą robotę partolił, wystawiając zleceniodawcę na pośmiewisko.
Ten legendarny zawadiaka cieszył się niezwykłą popularnością w całej Europie. Zgodnie z definicją Wikipedii niemiecki „Eulenspiegel” można tłumaczyć jako "sowie zwierciadło" lub… tyłek, no może dokładniej wytrzyj mi tyłek. W języku polskim przyjęło się bardziej dosadne: „pocałuj mnie w dupę”.
Czyżby niezdarnymi kulfonami kamienna płycina miała symbolizować takie właśnie zwierciadło – świadectwo rubasznego żartu? Czyżby w ten sposób potomnym przekazano kamienny obraz tutejszej społeczności, po której pozostały jedynie zapadnięte w ziemi mogiły?
Spróbujmy odcyfrować napis.
ZLA – ?
HERN - pan
ANONYM – anonimowy - bezimienny
WEHNER – nazwisko(?)
UNGLAU - nie do wiary
IN - w
1852
Nazwisko WEHNER zostało powtórzone na mniejszym kamieniu pełniącym rolę podstawy (bazy) pomnika.
Rzecz jasna, to tylko autorska hipoteza. Zdaniem Jarosława Pietrzyka, treść inskrypcji brzmi: ZUM HERN ANGARD WEHNER UND FRAU czyli PANU ANGARDOWI WEHNEROWI I JEGO ŻONIE.
Problem w tym, że zarówno kształt niektórych liter jak i ich ilość świadczą, że treść może być nieco inna. Poza tym Angard to jest imię żeńskie pochodzenia nordyckiego.
Jaka jest prawda? Bo choć to tylko kilkanaście metrów od granicy miasta, ten skrawek jest dla nas ziemią nieznaną. Pozostaje tylko legenda.
Z wiersza
Zbigniewa Herberta „Przesłanie Pana Cogito”:
Powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy
(…)idź bo tylko tak będziesz przyjęty do grona zimnych czaszek
do grona twoich przodków: Gilgamesza Hektora Rolanda
obrońców królestwa bez kresu i miasta popiołów…
Jerzy Gasiul
Podobało się? Zawsze możesz (ale nie musisz przecież) postawić kawkę autorowi.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Brawo panie Jerzy za znakomity opis tego terenu, zwłaszcza cmentarza. Często tam bywam, groby są niestety zdewastowane, pewnie rozkradzione. Tam mieszkali nasi poprzednicy, więc warto o nich wspominać. Wspominamy również z niesmakiem ten akt wandalizmu, czyli rozwalenie starego, pięknego wiaduktu. Do dziś nie mogę wybaczyć naszym miejskim i gminnym włodarzom, że do tego doprowadzili. To ich wina. Na szczęście powstaje nowa droga z wiaduktem, więc dostęp do tego miejsca będzie łatwiejszy.
Świetny tekst Panie Jerzy i czekam na książkę!
Jak zwykle - bardzo ciekawa i miła lektura. Tak przy okazji - znajdę gdzieś informacje o cmentarzyku w lasku za Gałowem?