
Nie tylko o pierwszych, powojennych latach w Szczecinku, ale i o losach swojej rodziny wysłanej na Syberię, opowiada Wacław Liniewicz, przewodniczący Związku Sybiraków w Szczecinku. To historia wojny, przybycia na "Ziemie Zachodnie" i opis tego, co zapamiętał, patrząc jeszcze oczyma dziecka.
- 12 kwietnia 1946 przyjechaliśmy tutaj z Syberii. O, tu jest cała nasza rodzina - Wacław Liniewicz sięga po kserograficzną odbitkę meldunków w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym.
- Oprócz rodziny Liniewiczów, jest tu jeszcze taki pan Bolesław Lewicki. Jego zesłali na Syberię do rąbania tajgi, zaś żonę do Kazachstanu na zbieranie bawełny. Pan Bolesław (Lewicki) przebywał w gułagu razem z nami.
- Mój ojciec był maszynistą. W parowozie był stale pilnowany przez czerwonoarmiejca. Razem z nim ruszał w każdą trasę. Taką podróż nazwano putiowką. Trwała ze dwa, lub trzy tygodnie. Przed wyjazdem wrzucali do pociągu piły i siekiery. Jak zabrakło paliwa, zatrzymywali się w tajdze, wycinali drzewa, ładowali i jechali dalej. Podczas takiej putiowki, aby jechać dalej, musieli pracować wszyscy pasażerowie.
- Mama pracowała w magazynach zbożowych. Magazynowano tam przywożone z Kanady zboże. To była mała miejscowość: miała może trzy, czy cztery domy. Tam właśnie się urodziłem. To było 2 października 1942 r. Mama była tragarzem, nosiła worki ze zbożem. Pracując w magazynach, mogła kraść zboże. Razem z babcią uszyła sobie taką sukienkę, a w niej woreczki.
Naraz mogła wynieść pół puda, czyli nawet osiem kilogramów zboża. Przynosiła to do naszej ziemianki, a wtedy babcia mieliła ukradzione zboże na żarnach. Mieliśmy co jeść i dzięki temu przetrwaliśmy.
- Pan Bolesław ze względu na niedożywienie zachorował na nogi i to tak mocno, że nie mógł pracować. Tam tak było, że kto nie mógł pracować - umierał.
Mówili nam: kto nie rabotajet nie kuszajet.
- Pan Bolesław pewnie by zmarł, ale mama postanowiła go wziąć do naszej ziemianki, aby odżywić i leczyć. Dzieliła się z nim naszymi pajokami – porcjami. Urządzała mu kąpiele w gotowanych plewach. Dzięki temu pan Bolesław wyzdrowiał.
- Po przejeździe z nami do Szczecinka, właśnie tutaj spotkał swoją żoną i dwie córki. Ulokowano nas najpierw w siedzibie PUR - urząd mieścił się w budynku obecnego Starostwa. Pamiętam, że w Święta Wielkanocne przebywaliśmy właśnie w PUR-rze.
- Miałem wtedy trzy lata i 7 miesięcy. Pamiętam dlatego, ponieważ pan Bolesław nosił mnie na rękach i dał mi cukierka. Pierwszy raz w życiu spróbowałem jak smakuje cukierek. To był taki unrowski cukierek w kształcie poduszeczki nadziewany owocami. Zapamiętałem też, że pan Bolesław miał długie białe wąsy...
Wspominając swego ojca - Wacław Liniewicz sięga do swoich notatek. Ojciec z racji tego, że był maszynistą miał do czynienia z techniką, trafił więc do Brygady Czołgów im Bohaterów Westerplatte.
Była to I Warszawska Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte. Brygada brała udział w przełamaniu Wału Pomorskiego i będąc w składzie zgrupowania uderzeniowego armii, uczestniczyła m.in. w zdobywaniu Mirosławca. Od 26 do 28 marca uczestniczyła w wyzwoleniu Gdyni i zdobyciu Gdańska.
Po krótkim przeszkoleniu został wysłany na front. Przed bitwą załoga otrzymywała przydział spirytusu. Miarką dla każdego był emaliowany, półlitrowy kubek z charakterystyczną plamą. Tę pamiątkę wraz ze skórzaną raportówką ojciec przywiózł z frontu.
(...) Po krwawych walkach pod Boniniem k/Złocieńca w kompanii ojca ubyło aż 5 czołgów. Ojciec, jako jeden z nielicznych, uratował się wyskakując z płonącego czołgu. Po latach, kiedy z Ojcem odwiedziliśmy to miejsce, w łanach zboża widać było puste miejsce - tam gdzie płonęły czołgi.
Po przełamaniu Wału Pomorskiego wycofano ich z walki. Tym sposobem na początku marca 1945 r. czołgi kompanii Ojca zatrzymały się na wypoczynek w Szczecinku.
Kompania stacjonowała na zapleczu dzisiejszego kina Wolność. (...) Po odpoczynku kompania ruszyła w kierunku Barwic. W okolicach Radacza kolumna została ostrzelana. Tam też wychylając się z włazu został śmiertelnie ranny ppor. Swietana pełniący obowiązki oficera politycznego. (...)
Pod Gdańskiem, przebijając pomiędzy czołgami nastąpił wybuch wystrzelonego z działa okrętowego pocisku. Ciężko rannego i częściowo zasypanego Ojca odnalazł pies sanitarny. Tam trafił do szpitala wojskowego. W tym czasie nasza rodzina dostała zgodę na wyjazd z Syberii do Polski. Po niemal trzymiesięcznej podróży pociągiem, Ojciec przywitał nas o kulach, na dworcu w Chełmnie. W ten sposób dojechaliśmy wszyscy do Szczecinka. Od tego czasu rodzina znów była razem.
- Ojciec z PUR dostał przydział do Nowego Dworu. Teraz wieś nazywa się Omulna. Ponieważ był mechanikiem, zbierał i naprawiał maszyny rolnicze.
- Do Nowego Dworu przenieśliśmy się razem z rodziną pana Bolesława Lewickiego. Pan Bolesław miał dwie córki: Felę i Honoratkę. Pewnego dnia zdarzyło się nieszczęście, bo wrzucając zboże Honoratka wpadła do dmuchawy. Do dzisiaj jest osobą niepełnosprawną. Przez cały czas opiekuje się nią jej starsza siostra Felicja. Obie mieszkają w Szczecinku. Siostry Lewickie, to w tej chwili dwie najstarsze sybiraczki.
- Mieliśmy też kawałek ziemi między Turowem a lasem. Kiedyś latem widzimy, jak w kierunku lasu idzie Rygielski. Po jakimś czasie biegnie dwóch z pistoletami w rękach. Pytają nas, czy tu przebiegał taki. A tak, pobiegł do lasu.
- Po jakimś czasie Rygielskiego aresztowano i postawiono przed sądem w Koszalinie. Za takie jego postępowanie podczas wojny pewnie by dostał czapę.
- Józef Rygielski w Omulnej podczas wojny był karbowym. Pochodził z Pomorza, a z żoną rozmawiał po niemiecku. Miał pięcioro dzieci, które nazwał imionami niemieckimi.
- Po sąsiedzku z nami mieszkała Andzia, tak ją nazywano. Swego męża Chęcińskiego poznała w na robotach i wyszła za niego pod koniec wojny. Karbowy Rygielski tak kiedyś stłukł Chęcińskiego, że odbił mu nerki i po wojnie nie chodził, tylko leżał chory w łóżku.
- Andzia zapoznała byłego partyzanta, młodego akowca i razem zamieszkali. Mąż w jednym pokoju, a ona razem z nim w drugim. Mąż zmarł. W ten sposób duży dom, w którym mieszkała niegdyś rodzina miejscowego pastora, pozostał do ich dyspozycji.
- Jak opowiadano, którejś nocy o dwunastej pojawił się w domu duch zmarłego. Tak ich wystraszył, że uciekli na drugą stronę ulicy do domu swoich rodziców. Chce pan wierzyć? Tak to było.
- Szkoła była w Turowie. Z Omulnej do Turowa jest spory kawałek drogi. Czasy powojenne były wyjątkowo niebezpieczne. Ojciec znalazł pracę w Turowie i przenieśliśmy się tam do opuszczonego, dużego domu, w którym miało straszyć.
- Po sąsiedzku mieszkała pani Białecka i jej mąż Jan. Przychodzili do nas bardzo często. Pytali, jak się nam mieszka. Czy nie straszy w domu?
- Odpowiadamy, że bardzo dobrze. Zwyczajem wschodnim, jak ktoś przychodził, to zawsze był poczęstunek. Co mama miała - tym częstowała. Pan Białecki przychodził do ojca, aby razem posłuchać Radia Wolna Europa. Po nim przychodziła jego żona, a potem córka i syn. Wszyscy siadywaliśmy za stołem.
- W tamtych czasach był problem z energią elektryczną. Spadało napięcie, żarówka przygasała, a często prądu nie było. Światło było najlepsze dopiero nad ranem. Właśnie o 3-4 godzinie nad ranem nasz sąsiad włączał elektryczną młockarnię. To był taki odgłos jak na dyskotece.
- W tej rodzinnej atmosferze siedzieliśmy wieczorami. Jak było zimno - stawiało się żeliwną kozę podłączoną do komina. Grzaliśmy przy niej ręce, bo mieliśmy odmrożone ręce i uszy. Najgorzej jak się robił chłód. Wtedy ręce robiły się granatowe, puchły i mocno swędziały. Smarowaliśmy je naftą i przy tym gorącym piecu grzaliśmy ręce. Siedzieliśmy tak słuchając opowiadań starszych.
- Któregoś razu do pani Białeckiej przyszła żona Rygielskiego prosząc ją, aby wstawiła się za jej aresztowanym mężem. Pani Białecka mówi: szkoda mi tych (pięcioro) dzieci. Jako one będą żyły? Już mojemu zmarłemu zięciowi (Chęcińskiemu – dop. red.) to nie pomoże, ale jego trzeba wyciągnąć z więzienia.
- Poszła więc po wsi zbierając podpisy sąsiadów dla sądu. Te osoby w sądzie też tak zeznawały, aby go stamtąd wyciągnąć. Został uniewinniony. Były chyba dwie, czy trzy sprawy. W sumie siedział tam z pół roku. Wrócił. Myśli pan, że podziękował? Nie. Pani Białecka mówi - jacy oni są niewdzięczni, przecież ich uratowałam.
W żadnym z zachowanych dokumentów dotyczących procesu sądowego, zeznań świadków przed funkcjonariuszem UB, a także wspomnień byłych polskich niewolników zatrudnionych w niemieckim majątku w Omulnej, nie ma nawet najmniejszej wzmianki o pobiciu Chęcińskiego przez karbowego Rygielskiego.
- Rygielski miał córkę Jadwigę, syna Janka i najmłodszego Kazika, z którym chodziliśmy łowić karasie na nieistniejącym już dzisiaj stawie. Któregoś razu, po zarzuceniu siatki wyłowiliśmy niemiecki granat z drewnianą rączką.
- Ponieważ byłem głodny umówiłem się z Kazikiem, że spotkamy się po obiedzie przy stawie. Jadłem właśnie obiad, kiedy nagle rozległ się potężny wybuch. Jak się okazało Kazik wziął granat do domu. Na progu potknął się, granat spadł i wybuchł. Kazik miał uszkodzony brzuch i nogę.
- Zaraz zawieziono go wozem do szpitala. W tym czasie w Szczecinku był słynny lekarz wojskowy Rogawski i to on go składał i co ważne - Kazika wyleczył. To było ok. 1951 roku. Kazik był po wypadku pokiereszowany. Tak to z nimi było.
- Admaus uciekł do Berlina Zachodniego. Potem wyjechał do Niemiec Jabłoński. Jego ojciec był kolejarzem. Nazywaliśmy Tyrala, bo jak sobie popił, to śpiewał tyrala. Był partyjny. Na zebraniach wykrzykiwał: Niech żyje Stalin! Niech żyje 1 maj!
- Z tyłu szkoły znajdowała się parterowa oficynka z pięterkiem. Przedtem to było więzienie, w którym przetrzymywano Rosjan. Mieliśmy w tym miejscu potem prace ręczne. Tam na drzwiach był wydłubany przez więźniów rysunek – panorama.
- Pewnego dnia syn sołtysa Władek z kolegą wyciągnęli słomę ze stodoły i zrobili ognisko, aby usmażyć jajka. Ogień po rozciągniętej słomie poszedł do stodoły i zaczęła się ona palić. W tym czasie mieliśmy lekcje śpiewu. Stoimy przy ścianie, śpiewamy, a tam się pali. Dopiero, kiedy języki ognia pojawiły się w oknach, nasza nauczycielka pani Maciejewska skoczyła do drzwi. Dopiero ktoś z zewnątrz je otworzył i nas wyprowadzono.
Wiatrak w Turowie znajdował się na wzniesieniu przy bocznej drodze dojazdowej do wsi od strony Szczecinka. Poniżej rozciągały się połączone ze sobą stawy.
- Jak się wjeżdża do wsi boczną drogą, po jej prawej stronie stał wiatrak. Niemcy przerobili go na młyn eklektyczny. Po wojnie młyn przejął mój stryjek ze swoimi synami Jozefem i Leonem. Pracowali tam przez 24 godziny na dobę. Chłopi przywozili zboże czekając w kolejce nieraz przez cały dzień. Kiedyś chleb piekło się w domu, więc mąka była potrzebna. Jak zabrało prądu - młyn stawał. Młyn miął bardzo duże powodzenie. Aby mechanizm się nie zatarł, trzeba było go cały czas smarować.
- Były to czasy, kiedy drugim środkiem płatniczym był bimber i stryjek z synami się rozpili. Pewnego razu, kiedy zasnęli, a maszyny cały czas chodziły, mechanizm się zatarł, przepalił, a silnik spadł na dół.
- Potem młyn został upaństwowiony. Ponieważ nie miał kto go remontować, wiatrak rozebrano. Teraz nie ma po nim śladu. - Mój ojciec zrobił warsztat stolarki i remontował kościół. Właśnie wtedy zdemontował w środku boczne balkony. Został tylko ten nad wejściem. Ojciec zrobił też ołtarz, który jest do dzisiaj a potem komunijną barierkę. Na balkonie były jeszcze organy, ale brakowało dużo piszczałek i już nie udało się ich uruchomić.
Wacław Liniewicz sięga po zdjęcie, na którym utrwalono moment poświęcenia turowskiego kościoła. Stało się to 1 lipca 1947 r. Na kolejnej fotografii tyle, że wykonanej kilkadziesiąt lat później upamiętniona została Msza św. prymicyjna ks. Władysława (Czesława - takie imię sobie przybrał w zakonie) Liniewicza OFM.
– Brat urodził się w Turowie. Tutaj też odprawił swoją pierwszą Mszę św. Na swoje 25-lecie kapłaństwa w turowskim kościele ochrzcił mojego wnuka Adriana. Tak więc w Turowie Liniewicz ochrzcił Liniewicza.
Jak wspomina te czasy? - Tam w Turowie spędziłem swoją młodość. Skończyłem Szkołę Podstawową, a potem uczyłem się w mieście dojeżdżając pociągiem.
- Ojciec ciężko pracował w miejscowym PGR, a w 1956 r. jako osadnik wojskowy nabył 12 hektarowe gospodarstwo rolne. W tym też czasie nasza rodzina powiększyła się o dwóch braci. Tak to wyglądało.
Jerzy Gasiul
Pismo adwokata Kazimierza Szajdka do sądu Okręgowego w Koszalinie z 7 stycznia 1949 r.
W imieniu oskarżonego Józefa Rygielskiego (…) wnoszę o wezwanie na rozprawę następujących świadków: Stanisław Adamus, Jan Białecki, Jan Nowak, Władysław Broszko, Ignacy Nowak, Lech Herek (powinno być Cherek – dop. red.) wszyscy zamieszkali Turowo pow. Szczecinek na okoliczność, że świadkowie ci byli cały czas razem z oskarżonym w czasie jego pracy w Nowym Dworze pow. Szczecinek i stwierdzić mogą, że oskarżony zachowywał się w stosunku do robotników polskich jak najbardziej życzliwie, pomagał im i był bity i kopany przez Niemca właściciela majątku za sprzyjanie Polakom oraz świadka Piotr Greźlikowski zam. wieś Dworskowo p. Turowo pow. Szczecinek na okoliczność, ze świadek oskarżenia Zofia Bendkowska kradła paczki żywnościowe robotnikom polskim na czym przychwycił ją oskarżony. Podpis
Fragmenty zeznań świadków podczas procesu sądowego i wyroku ogłoszonego przez Sąd Okręgowy w Koszalinie 31 stycznia 1949 r.:
Helena Lisicka: Oskarżony pracował najpierw jako robotnik zwykły a potem jako dozorca. Dozorował on grupę Polaków. Oskarżony litery „P” nie nosił. (...) Oskarżony napędzał nas wciąż do pracy mówiąc „róbta, róbta bo będzie mordobicie”. Wiem, że kiedyś na polu uderzył Zdzisława – zdaje mi się, że to był Naparty, aż mu krew poszła uszami. Oskarżony chciał się przypochlebić, bo jechał wtedy Niemiec właściciel Nowego Dworu (...)
Marian Jachowicz: Nie zrobił mi nigdy żadnej krzywdy. Co do tych pięciu robotników, to ja byłem pośród nich. Było to przed Zielonymi Świątkami. Pracowaliśmy rano i deszcz nas zmoczył. Oskarżony miał 2 ubrania i mógł się przebrać, myśmy nie mieli. On poszedł na robotę, myśmy zostali. Podobno Nast (niemiecki zarządca majątku dop. mój) kazał mu przyjść do baraków do nas lecz on poszedł sobie do kucharza, a u nas nie był mówiąc Nastowi, że nie chcemy iść do pracy. Wówczas przyszła policja i biła nas gumowymi pałkami goniąc do pracy. Był ze mną Solarski, Naparty, Jur Warmiński, Mikuś i świadek Ciechowicz (...) Za karę odsiedzieliśmy 2 dni w Żółtnicy areszcie gminnym o wodzie i chlebie. (...) W sprawie Balcera to wiem, że przy kopcowaniu buraków rzucił on te buraki z liśćmi, wiec oskarżony uderzył go za to w twarz. Wiem, że Nowak Stanisław przyszedł z miasta i nie umiał pracować na roli i za to, że nie umiał sprawnie zarzucić sobie worków na plecy oskarżony uderzył go w twarz.
Jan Białecki: O pobiciach nic nie wiem. Zawsze wyrażał się, że ziemie te będą nasze i trzeba pracować bo to nasze. Miałem przy sobie dwie córki Starsza 16-letnia pracowała u oskarżonego na stale, nigdy nie słyszałem by się skarżyła na niego (...) Młodsza był „posyłką” i również nigdy nie narzekała na oskarżonego. Pracowałem jako murarz często bywałem koło pałacu. Nie widziałem, aby chodził do pałacu Jeśli był wzywany to przed pałac.
Stanisław Adamus: Od 1940 roku byłem na robotach w Nowym Dworze. Pracowałem z oskarżonym przez 3 lata. Właścicielowi majątku oskarżony podobał się za to, że znał język niemiecki a więc mógł się z nim porozumieć (...) Naznaczył go wiec swoim przodownikiem i kazał nas dozorować. Było to już w końcu 1943 Polaków była nas spora gromada coś 50 kilka osób. Był odpowiedzialny za wykonaną naszą robotę i jednocześnie pracował z nami. Pamiętam, kiedyś ukryliśmy się za górką trochę odpocząć i zapalić papierosy, aż tu nadjechał Niemiec. Wieczorem spotkałem oskarżonego jakiegoś czerwonego, rozpalonego, wówczas powiedział mi, że dostał za nas wszystkich po mordzie, za to żeśmy stali w czasie pracy. (...) Gdy front się zbliżał wysłano nas do Białogardu. Stamtąd po wyzwoleniu przyjechaliśmy wprost do Turowa.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie