
17 września mija 82. rocznica napaści Związku Sowieckiego na Polskę. W tym dniu 1939 roku Armia Czerwona przekroczyła niebronioną wschodnią granicę Polski, realizując tajne porozumienie pomiędzy dwoma totalitarnymi państwami: Związkiem Sowieckim Józefa Stalina i Niemcami Adolfa Hitlera. 17 września ustawiono również Światowy Dzień Sybiraka.
Za pośrednictwem Wacława Liniewicza, przewodniczącego Koła Związku Sybiraków w Szczecinku otrzymaliśmy liczne - spisane wspomnienia byłych zesłańców, dzisiejszych mieszkańców Szczecinka. Na przestrzeni ostatnich lat zamieszczaliśmy je regularnie w odcinkach na łamach "Tematu Szczecineckiego". Wśród nich znalazły się poruszające wspomnienia pani Jadwigi Szymbor, które dzisiaj przypominamy.
Urodziłem się w lutym 1926 r. Moja rodzina – mama Bronisława, tato Franciszek, siostra Janina (najstarsza), brat Jan oraz ja, najmłodsza z trójki rodzeństwa – Jadwiga. Mieszkaliśmy we wsi Sielec Bełski, pow. Sokal, woj. Lwowskie. (...)
13 kwietnia 1940 roku. Tego dnia wieczorem, gdy wszyscy siedzieliśmy w domu, a moja siostra przygotowywała do snu swoją córeczkę Alę urodzoną 30 marca 1940 r., drzwi domu się otworzyły i do mieszkania weszło trzech enkawudzistów. Powiedzieli, że mają nakaz przeprowadzenia rewizji. No i zaczęło się. Wyciągnęli wszystkie rzeczy na środek pokoju, przeglądali je, po czym odkładali na bok te, które im się podobały, a resztę rzucali gdzie popadło. Gdy już wszystko przetrząsnęli, kazali rodzicom usiąść na krzesłach. Jeden z enkawudzistów stanął przed nimi na placach i powiedział, że mają godzinę na spakowanie się, bo wysiedlają nas "raz na wsiegda", czyli raz na zawsze. Mama podniosła się i ze łzami w oczach spytała dokąd nas wysiedlają, odpowiedzieli jej, ze za Lwów. Mama padła zemdlona. Żołnierze nie patrząc na nią, ponaglali nas, by prędzej się pakować. Nie można było się pośpieszyć, bo wszystkie rzeczy były porozrzucane po całym pokoju. Tato i siostra zapakowali do kufra, w którym mama trzymała swoje wiano gdy wychodziła za mąż, pościel, trochę bielizny i to co było pod ręką, głównie rzeczy dziecięce. (...)
Nadszedł dzień, gdy pociąg się zatrzymał. Otworzono drzwi i kazano wychodzić. Dowiedzieliśmy się, że dojechaliśmy do Omska i będziemy teraz czekać na przypłynięcie do nas barki. Byliśmy nad rzeką Irtysz. Mieliśmy przepłynąć na drugi brzeg do Irtyska, a stamtąd już na stałe miejsca naszej zsyłki. (...)
Dopłynęliśmy do Irtyska. Zostaliśmy wyładowani na brzeg, Prawie straciliśmy cały nasz dobytek zawarty w kufrze, gdy podczas przenoszenia go z barki na brzeg, tragarz który szedł po dość wąskim trapie o mały włos nie wpadł w głęboką wodę. Na szczęście nasz kufer dotarł cało na brzeg. Na brzegu czekały już na nas samochody ciężarowe. Zawieziono nas nas do centrum sowchozu Kajmanaczycha. Było tu już dużo zesłańców i cały czas dowożono następnych. Gdy już wszyscy byli na miejscu, zaczęła się segregacja, gdzie kto ma być skierowany do pracy. Nasze znajome panie z pociągu zostały z dziećmi i ludźmi w starszym wieku. Największym zainteresowaniem cieszyły się rodziny składające się z młodych i w sile wieku mężczyzn, młodych dziewczyn i kobiet. Tacy byli wybierani i kierowani na placówkę budowlaną. Przyszła kolej na naszą rodzinę. Spytano ojca czym się zajmował. Odpowiedział, że był stolarzem. Z kolei oni zrozumieli, że był cieślą. Byli zadowoleni, że mają potrzebnego na plac budowy budowlańca. Do tego był brat, siostra ni i ja już spora dziewczyna. Zostaliśmy załadowani na samochód i odwiezieni na plac budowy. Z pewnym strachem patrzyliśmy na Kozaków, ludzi odmiennej rasy, tubylców z Kazachstanu. Później okazało się, że byli to po prostu spokojni, bardzo biedni ludzie. (...)
W dniu przyjazdu otworzono dla nas stołówkę, w której Rosjanka gotowała dla nas zupę. Każdy z pracujących otrzymywał kilogramową porcję chleba. Jedzenia nie starczało, więc za radą miejscowych, nasze kobiety wymieniały na pszenicę mniej przydatne rzeczy - najczęściej biżuterię. W tym celu odchodziły daleko od kołchozu. Przyniesione ziarno mełłyśmy potem na żarnach, na mąkę. Mama piekła na płycie placki, albo dodawała do zacierki.
Praca na budowie postępowała. Brakowało rąk do pracy. Wreszcie i ja musiałam iść do pracy. Wcześniej poznałam koleżankę Halę, która była w moim wieku. Została wywieziona z mamą, babcią i bratem. Polubiłyśmy się i razem poszłyśmy do pracy. Do budowy potrzebna była woda. Do jej wożenia wyznaczono nas. Miałyśmy ją wozić beczkowozami z zaprzęgniętymi wołami. Bardzo się bałyśmy, ale doprowadziłyśmy woły do jeziora. Wjechałyśmy do wody i zaczęłyśmy nabierać wodę. Jedna z nas stała na na wozie, druga podawała jej pełne wiadro i wlewała do beczki. W pewnym momencie zauważyłyśmy, że jeden wołów – ten stojący w głębszej wodzie, zaczyna zapadać się w grząską ziemię. Zaczęłyśmy z płaczem wzywać pomocy, ale nikt nas nie słyszał. Hala pobiegła na budowę do naszych mężczyzn. Chwyciwszy liny przybiegli na pomoc. Linami wyciągnęli woły, ratując nas od odpowiedzialności. W dalszym ciągu woziłyśmy wodę. Teraz woły zostawiałyśmy na brzegu, a wodę musiałyśmy donosić z dużej odległości.
Pracowałyśmy bardzo ciężko. Gdy wykopy zostały zakończone, kobiety zatrudnione zostały do samantów. Było to coś w rodzaju pustaków robionych z gliny i słomy. Do ich produkcji służył niezbyt głęboki dół w kształcie koła. Do dołu wsypywano przywiezioną glinę, słomę i wodę. Tam też były wprowadzane woły, które poganiane, całość mieszały. Następnego dnia masę wykładano na zbite z desek "sanki" i wołami wywożono na równy plac, gdzie stały przygotowane formy. Z jednej formy bez dna, wychodziły cztery sztuki. Przy każdej formie pracowały dwie kobiety. Rękoma nabierały tę masę, mocno ją do formy wciskając. Napełniały ją, następnie formę podnosiły, stawiały w tyle. I tak robiły aż do opróżnienia dołu.
Ponieważ były okropne upały, ułożone w tyle samany szybko schły i trzeba je było wywieźć na budowę. Trzeba było je zładować na wóz, zawozić i zdjąć z wozu. Praca była bardzo ciężka. Na domiar złego, były kłopoty z wołami. Przy okropnych upałach, woły atakowane były przez gzy. Gryzione zwierzęta w szale pędziły na oślep, nie bacząc na przeszkody. Biada temu, kto stanął na ich drodze.
Wobec takiej sytuacji, pracę rozpoczynano bardzo wcześnie. Bywało, że temperatura dochodziła do 50 stopni - tak mówił nasz porab i wtedy zwalniał nas z pracy. Całe szczęście, że można było wykąpać się w jeziorze. Po pracy nie można było odpocząć, bo atakowały nas chmary komarów. W lepiankach palono suche trawy. Aby dym wchodził do wnętrza, zatykano komin. Wtedy komary uciekały. Młodzież rozpalała ogniska na dworze, niektórzy spali przy ogniskach. (...)
Istniejące warunki załamywały nas Polaków. Najbardziej to było widać po młodzieży, która stawała się smutna i zgnuśniała. Brak widoków na lepszą przyszłość, całkowicie ją przygniotła. Sytuacją tą bardzo martwiła się mama Hali, pani Strzelecka. Rozmyślała jak tej młodzieży może pomóc. Dowiedziała się, że jakiejś rodzinie udało się przywieźć patefon i kilka płyt. Wpadła na pomysł, żeby w swojej izdebce zorganizować spotkanie dla młodzieży. Wypożyczyła patefon i zaprosiła młodzież. Młodzież chętnie się tam zbierała. Śpiewano różne piosenki, zwłaszcza patriotyczne. Tańczono, bawiono się w różne gry i zabawy. Ale po pewnym czasie młodym zwłaszcza mężczyznom przestało to wystarczać. Pragnęli innego życia, ustabilizowania się, założenia rodziny. Zaczęli mieć pretensje do poraba, chociaż ten był Bogu ducha winien.
Przyszła wreszcie zima. Straszna zima syberyjska. Napadło dużo śniegu. Któregoś ranka wstaliśmy, a tu wyjść z lepianki nie można bo zostaliśmy przysypani śniegiem. Ojciec łopatą przebił dziurę, i przecisnął się w ten sposób na zewnątrz. Dopiero wtedy mógł odsunąć śnieg. W takim wielkim śniegu lepianek nie było widać. Nie było też dojścia do jeziora po wodę. Trzeba było topić śnieg. Mrozy były straszne do minus 50 stopni. Malutkie dwa okienka dawały bardzo mało światła. W izbach paliły się kaganki.
Ale nie to było najgorsze. Najgorsza była burza śniegowa – buran. Padał śnieg a okropnie silny wiatr kręcił śniegiem tak, że nie można było oddychać. W taką burzę nie można było wychodzić z domu, bo wystarczyło kilka kroków a człowiek tracił orientację i nie mógł trafić do lepianki. Takie burze zabrały wiele ludzkich istnień. Ginęli ci, których burza zastała w drodze. Razem z ludźmi ginęły woły… (...).
Cykl wspomnień szczecineckich Sybiraków ukazał się w “Temacie Szczecineckim” w 2013 roku.
Foto: Instytut Pamięci Narodowej
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Proszę te wspomnienia wysłać wszystkim włodarzom składającym w dn. 01.09.2021r. kwiaty pod pomnikiem barbarzyńskiej Armii Czerwonej w Szczecinku, armii zbrodniarzy, rabusi, gwałcicieli i pedofilów. Może to im przemówi do rozumu o ile nie dostają poleceń z ambasady Federacji Rosyjskiej?
Myślę, że najwazniejsze gdzie ty i twoi bliscy składacie kwiaty.
niestety, dla nich to jest skomplikowana historia. i oni nie są Polakami, tylko osobnikami porozumiewającymi się w języku polskim.
Napisał potomek ormowców. Precz z ,,imprezami" pod pomnikiem armii czerwonej. Mają groby? Mają porządek? Starczy! To potwarz ( te ,,akademie" ) dla rodzin Sybiraków i ofiar sowieckich po wojnie, chociażby w Szczecinku.