
Miałem starszego brata Wicka, a ja mam na imię Wacek. Nasi Rodzice tak nas dowcipnie nazwali. Podobno Wicek i Wacek to byli tacy warszawscy cwaniacy, którzy wzajemnie sobie pomagali. My też przez całe życie wspieraliśmy się aż do jego śmierci w 79 roku życia.
W swojej młodości on marzył o tym, aby być marynarzem, a mnie interesowało lotnictwo. On miał dość zmienny charakter w szczególności do płci pięknej. Potrafił się umawiać z trzema panienkami na raz, ale o różnych godzinach. Dlatego zawsze spieszył się. Ja byłem uparty i stały w uczuciach. Jak zakochałem się to po prostu ożeniłem się. On to zrobił dopiero jak miał wypadek motocyklowy. Bardzo potłukł głowę i nogi. To wpłynęło chyba na to, że pierwszej dziewczynie, która go odwiedziła w szpitalu oświadczył się, widząc ją przed wypadkiem chyba ze dwa razy.
Przeżyli potem razem ponad 50 lat. Wychowali i dobrze wykształcili czworo dzieci. One są chlubą ich rodziny i całego rodu Liniewiczów. Moje marzenia o lataniu spełniły się wtedy, kiedy zacząłem się uczyć w Technikum Budowlanym w Szczecinie. Pierwsze młodzieńcze skoki spadochronowe odbyłem wtedy, jak pasałem krowy. Brałem ze sobą na pastwisko babci derkę, taką płachtę do przykrywania koni. Wiązałem ją na nogach robiąc z tego spadochron. Skakałem z tym z pochylonej jarzębiny. Nie chciało to się otwierać, chociaż było to dość wysoko. Przy lądowaniu tłukłem się boleśnie. Cud, że przy tym nic sobie nie połamałem.
W Szczecinie Dąbiu było lotnisko. Mój kolega z klasy miał tam znajomości, więc mnie tam zaprowadził i przedstawił. W Aeroklubie Szczecińskim były trzy sekcje: samolotowa, szybowcowa i spadochronowa. Na początek skierowano mnie na badania lekarskie do Przychodni Wojewódzkiej, która mieściła się przy ul. Jedności Narodowej (obok kina ,,Delfin”). Przeszedłem badania u wszystkich lekarzy specjalistów z wynikiem pozytywnym. Potem trzeba było wypełnić kilka ankiet i złożyć to wszystko z podaniem o przyjęcie mnie na członka Aeroklubu. Zaproszono mnie na rozmowę z kierownikiem, którym był p. Eugeniusz Eberytne (były pilot RAFu). Chciałem być spadochroniarzem, ale moja waga (42kg) nie pozwalała mi wstąpić do tej sekcji, a do tego miałem niewiele, bo 16 lat, a więc byłem nieletni i tylko za pisemną zgodą moich Rodziców mogłem być szkolony. Kazano mi czekać, a przy tym nabrać wagi i wieku.
Na internatowym wyżywieniu nie bardzo mogłem nabyć wagi, a czas się dłużył. Wiedziałem, że moi Rodzice na pewno nie pozwoliliby mi na to szkolenie. W tajemnicy przed nimi mój starszy brat Wicek załatwił mi takie oświadczenie podrabiając podpisy Rodziców. Potrzebne było poświadczenie tego okrągłą pieczęcią z miejscowego Urzędu Gminy. Mój brat w tym celu zapoznał sekretarkę urzędu – taką starą pannę. Nie wiem, jak on to zrobił, ale do pieczęci się dostał i mi zaświadczenie ostemplowane przysłał. Odpowiedniej wagi nie miałem, ale zaświadczenie o zgodzie Rodziców dostarczyłem do klubu. Tam uznano, że jestem taki lekki, więc nadaję się do sekcji szybowcowej i przekazano mnie pod czułą opiekę instruktorki p. Heleny Wróbel.
Podczas wakacji w 1958r. zostałem skierowany do Szkoły Szybowcowej w Lęborku. Rodzicom skłamałem, że mam tam na budowie praktykę. W tej szkole trafiłem do grupy instruktora Juliana Ziobry (późniejszego vice mistrza świata w szybownictwie). Po tylu lotach słynną ,,Czaplą” wysłał mnie ,,na walizce” do domu. Byłem uparty, więc na drugi miesiąc wróciłem do szkoły, ale tym razem trafiłem do instruktora Krzysztofa Segita. Jako jeden z nielicznych skończyłem Szkołę Szybowcową z wynikiem bardzo dobrym, dyplomem i odznaką z trzema mewami (pilota szybowcowego III kl.). Z dumą nosiłem z takim trudem zdobytą odznakę.
Na drugi rok też tam doskonaliłem swoje umiejętności latając na holu za samolotem. Potem przez dwa lata latałem nad Szczecinem przesiadając się na coraz doskonalsze szybowce. W Lęborku latałem na ,,Czapli”, potem na jednomiejscowej ,,Sroce”. W Szczecinie zaliczyłem ,,Bociana”, ,,Muchę 100”, ,,Muchę-ter”, ,,Mucha 100 A”. Raz leciałem ,,Żurawiem”. Każdy z tych szybowców był doskonalszy. Doskonałość określało się praktycznie. Była to ilość przelecianych kilometrów lotem ślizgowym z wysokości 1000m. Np. szkolny szybowiec ,,Czapla” to 17km, a wyczynowa ,,Mucha 100A” to 28km.
Na wakacje w 1960r. jak już osiągnąłem ,,swoją wagę” trafiłem do Centrum Wyszkolenia Spadochronowego w Strzebielinie Gdańskim. Miejscowość ta leży przy szosie Lębork – Gdański (17 km od Lęborka). Jadąc od strony Lęborka po lewej stronie było duże trawiaste lotnisko. Pod niewielkimi drzewami stały baraki ze stołówką dla kursantów. Dalej stał duży hangar, magazyny i spadochroniarze. Z samolotów AN-2 rano i wieczorem na wysokości 1000m wysadzano całe grupy spadochroniarzy szkolonych na potrzeby wojsk powietrzno-desantowych. Tu oddawało się 7 skoków (5 dziennych i 2 nocne). To był warunek przyjęcia do ,,czerwonych beretów”. W tzw. ,,małpim gaju”, który mieścił się obok baraków mieszkalnych przechodziło się tam tzw. suchą zaprawę na batutach, kole reńskim, torze przeszkód i tzw. schodkach o trzech poziomach, z których skakało się na ziemię imitując lądowanie ze spadochronem.
Przed świtem słychać było grzanie silników samolotowych. Potem pierwszy lot instruktorski i skok jednego z nich na tzw. ,,sondę”. Obserwowało się wtedy przez lornetę nożycową opadanie tego skoczka, aby wiadomo było w jakim miejscu w powietrzu wyrzucać z samolotu kursantów. Do samolotu wchodziło się kolejno wg ustalonej poprzednio wagi ciała. Pierwszy wchodził najlżejszy, a ostatni najcięższy. Po umocowaniu karabinka spadochronu do rurki biegnącej wzdłuż kadłuba samolotu każdy przeżywał strach i niepewność, czy spadochron otworzy się. Po nabraniu wysokości przez samolot na czerwone światło i sygnał dźwiękowy skoczkowie po kolei opuszczali samolot (od najcięższego do najlżejszego). Ja byłem niestety na końcu, jako najlżejszy. Zdarzało się, że lotnisko pod kadłubem skończyło się, a dalej były pola i lasy. Nieraz wiatr znosił co lżejszych na zalesione tereny.
Przy dość bolesnym lądowaniu trzeba było nogi trzymać razem, a całą siłę uderzenia przenieść upadając na bok. Potem trzeba było zgasić czaszę spadochronu odwracając go w stronę wiatru lub ściągając dolne linki spadochronu. Po skoku trzeba było złożyć spadochron tzw. ,,magazynowo” do pokrowca. Potem trzeba było zameldować się u instruktora i złożyć meldunek o oddanym skoku. Mój przyjaciel kiedyś instruktorowi zameldował, że oddał na raz dwa skoki – pierwszy i ostatni, mając dość tej stresującej przygody. Najbardziej ceniliśmy naszego starszego kolegę Piaseckiego. Był to duży chłop, nieco rudawy i małomówny. Z racji wagi on skakał pierwszy. Uznaliśmy, że był z nas najodważniejszy. On przed skokiem tylko coś krzyknął, machnął ręką i rzucał się w 1000 metrową przepaść. Potem w ułamku sekundy można było widzieć podeszwy jego podkutych spadochroniarskich butów. Ci następni najczęściej żegnali się i ciężko rozstawali się z wibrującym i dudniącym samolotem. A ten ,,rwał” ponad 200km/godz. nad umykającym lotniskiem.
Lotnisko z tej wysokości wydawało się małe i ci wyskakujący jako ostatni mieli problem trafienia w granice lotniska. Spadochrony składaliśmy sami w spadochroniarni pod okiem i nadzorem instruktorów. Każdy chciał mieć pewność, że spadochron jest złożony prawidłowo. Na długich, wąskich stołach wg ponumerowanych kolejno linkach składało się czaszę zakończoną ,,kominkiem i pilocikiem”. Spadochrony desantowe typu PD były wykonane ze sztucznego materiału, więc przed tzw. zaprasowaniem przesypywano je talkiem. Nasi instruktorzy do swoich spadochronów do talku ,,po cichu” dodawali startą, czerwoną cegłę. Po otwarciu ci, co z dołu obserwowali widzieli płomień buchający z otwartej czaszy. To dopiero był szpan. Spadochrony ratownicze typu PZ były wykonane z naturalnego jedwabiu. One nie wymagały przesypywania talkiem. Były pewne przy otwarciu ratowniczym. Mieniły się w słońcu jak srebro, a w dotyku były miękkie i lejące się jak woda.
Przy nieprawidłowym otwarciu się spadochronu ratowniczego zdarzało się, że część czaszy zaginała się i tworzył się tzw. ,,kalafior”. Skoczek musiał te linki zagiętej czaszy odciąć ostrym, ogrodniczym nożem, który każdy ze skoczków nosił przy pasie. Potem wyzwalało się spadochron piersiowy ratowniczy (PZ). Tym sposobem skoczek ratował sobie życie. Po zakończonym kursie przy winie chwaliliśmy naszego kolegę Piaseckiego za jego odwagę przy skokach. Pytaliśmy jego, co wykrzykuje skacząc jako pierwszy. A po prostu ch…j z takim życiem i rzucał się w 1000m przepaść – tak nam objaśnił. A więc to nie był akt odwagi, a desperacji i niedoszłe samobójstwo. Tak to na koniec dowiedzieliśmy. A więc nie wszystkie widoczne fakty można jednoznacznie odczytać. Moje doświadczenie z lotnictwem skończyło się z chwilą podjęcia pracy zawodowej. Trzeba było zejść z chmur na ziemię i zająć się szarą codziennością.
Dziś podziwiam moich instruktorów i nauczycieli, którzy takiego młodego młokosa puszczali w przestworza ponosząc przy tym całą moralną i prawną odpowiedzialność za moje pomysły i czyny. Po latach życiowych doświadczeń jestem bardziej wstrzemięźliwy, niż oni byli, jak ja byłem młody. Większość z nich nie żyje i to odeszli do wieczności śmiercią lotnika. Niewielu w łóżku oddawało ostatnie tchnienie. Za nich się modlę i wspominam to, co minęło.
Wacław Liniewicz
Foto: Pixabay.com
Piszesz felietony lub chcesz spróbować? Chcesz podzielić się swoją opinią? Wystarczy skontaktować się z nami przez Facebooka (https://www.facebook.com/temat.szczecinek) lub wysyłając e-mail: redakcja (@) temat.net.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Brawo ! Ja nie mam takich doświadczeń jak Pan , przez 2 lata szkoliłem się w Aeroklubie Kujawskim w Inowrocławiu na szybowcach . Nie odbyłem samodzielnego lotu jedynie latałem po "kręgu" za wyciągarką na "Czapli" warunki finansowe nie pozwalały mi uczestniczyć w obozach szybowcowych , gdyż w wakacje musiałem dorabiać na dalszą naukę . Nie oddałem również skoku na spadochronie , które oddaje się trzy przed pierwszym samodzielnym lotem , chociaż szkolenie ze spadochroniarstwa też miałem badania lekarskie zawsze robiłem w GOBLL we Wrocławiu
Tyle przeżyć tylko pozazdrościć, wystarczyłoby obdzielić pół miasta
Imponująca pamięć. Zazwyczaj fascynacje z młodzieńczych lat ulatują z pamięci. W pięknych czasach bez internetu, chyba każdy chłopiec o CZYMŚ marzył. Dziś taki chłopiec wie niemal wszystko i chce tylko kasy. Sam jednak nie pamiętam szczegółów swojej pasji. Nie pamiętam pierwszego sztormu, pierwszego wypadnięcia z burtę, pierwszego przejścia przez ważny południk. To zostaje w jakiejś immanentnej sferze, gdzieś "pod kopułą". Dobrze, że autor ma taką pamięć...ale czy dziś to interesuje młodzież? Wątpię. Żeby nie napisać współcześnie "who cares?"
Dziękuję za zainteresowanie moimi wspomnieniami. Piszę je do szuflady dla moich wnuków i prawnuków. Mam już 62 napisane wspomnienia. Z głowy korzystam, bo mam na karku głowę, a nie brodawkę.
Czyta sie przyjemnie, chociaz faktycznie zbytnich sensacji tam nie ma (moze oprocz niejasnych, aczkolwiek “mrozacych w zylach” okolicznosci zdobycia pieczatki na sfalszowanym zaswiadczeniu). Nie sadze przy tym, zeby skoki spadochronowe byly jakas powszechna pasja w PRL, chyba dzisiaj tez nie sa, chociaz sa dostepna komercyjnie
Świetnie i bardzo ciekawie Pan pisze uwielbiam Pana poczucie humoru , staram się czytać co Pan napisze. Brawo, pozazdrościć wspomnień o lotnictwie. Krysia
Fajne wspomnienia ,dobrze się czyta, Pozdrawiam