
felieton ukazał się 26 lutego w tygodniku Temat
Kiedy umiera dziecko z nieba spada gwiazda. Tak pisał Martin Andersen Nexo skandynawski bajkopisarz przed bez mała stu laty. Słowa poety oddają tragizm sytuacji, choć są chłodne jak północna, norweska noc. Dziecko umarło w szpitalu gdzieś w Polsce. Niewykluczone, choć niepotwierdzone jeszcze, że w wyniku istotnych zaniedbań ludzi powołanych do ratowania życia. Tego rodzaju informacje, chwała Bogu, nie pojawiają się często. Na szczęście. Są tylko wyraźne w codziennej papce informacyjnej. Porażają, bo chodzi o małą, bezbronną istotę.
Krztuszącego się malca rozdygotani rodzice przywieźli do szpitala. Na oddział pediatrii trafił on dopiero za drugim podejściem. Za późno. Za pierwszą wizytą małego wraz z rodzicami odesłano do przychodni medycyny rodzinnej. Brakowało miejsc w szpitalu, tak im wytłumaczono, a dolegliwość uznano za niekwalifikującą synka do hospitalizacji. Chłopczyk nieustannie się dusił aż stracił przytomność. Rodzice w apogeum rozpaczy wrócili do szpitala. Reanimacja się nie powiodła.
Tragedie mogą wydarzyć się wszędzie, należy czynić wszystko co w mocy ludzkiej, by je eliminować. To nie pierwszy taki wypadek w tamtym szpitalu. W transmisji zobaczyliśmy rzeczniczkę prasową szpitala. Teraz nawet krawcy mają rzeczników prasowych, a co dopiero szpital powiatowy - która wydała z siebie komunikat. Właśnie tak: komunikat, a nie próbę wyjaśnienia, okazania – modne słowo - empatii w związku z tym co się wydarzyło. I może by mogło się nie wydarzyć, gdyby... Jednak w komunikacie o takiej ewentualności ni słowa. Tylko chłodne, jakby wytrenowane wyrazy współczucia rodzicom. I apel o czas na wyjaśnienie przyczyn katastrofy, to akurat zrozumiałe. Ale można to wszystko było rzec inaczej. Pani rzecznik, ustrojona była w stetoskop zawieszony na szyi, co wskazuje, iż medykiem jest. Utkwiła mi w pamięci twarz bez wyrazu, niczym maska sceniczna Pierrota z pantomimy, zimne spojrzenie ładnych skądinąd oczu.
Biegły, powołany przez prokuratora, stwierdził, że mały połknął kawałek długopisu, co potwierdziła autopsja zwłok. Ten biegły uważa, że szpital nie musiał zawinić, bo dzieciak mógł zjeść paskudztwo chwilę wcześniej, po pierwszej wizycie w szpitalnej izbie przyjęć, skąd go odesłano. Być może było tak, a może nie. Na wszelki wypadek śledczy powołał kolejnego biegłego. Jego opinia nie zmieni faktu, że mała istota przeszła na drugą stronę.
Jakiś czas temu byliśmy świadkami innego wydarzenia z zakresu medycyny, ale też uczuć ludzkich po obu stronach szpitalnego łóżka. Wielu z nas kibicowało małemu Adasiowi, który omal nie zamarzł. Życie uratowali mu dobrzy ludzie: od policjanta, który go zmarzniętego znalazł, po profesora medycyny i jego zespół. Profesor występował wiele razy przed kamerami. Nie puszył się i nie nadymał, nie miał maski tylko ludzką twarz. Dokonał cudu, co odnotowały media na całym świecie. Na ekranie widzieliśmy nie utytułowanego mędrca, ale... lekarza. Zwykłego lekarza z prowincjonalnego było nie było, choć spod Krakowa, szpitala. Miły, starszy „pan doktor”. Takich, niekoniecznie z tytułami, chcielibyśmy mieć w każdym szpitalu, przychodni.
Tak się złożyło, że ostatnio spędziłem wiele godzin w izbie przyjęć szczecineckiego szpitala. Od wczesnego popołudnia do późnego wieczoru. Ktoś mi bliski musiał poczekać na badanie tomografem po upadku i uderzeniu głową w betonowa podłogę. Od wyniku zależało dalsze postępowanie; ewentualne pozostanie w oddziale szpitalnym. Tak zaplanowała lekarka medycyny rodzinnej, która bez zbędnych ceregieli, jak zresztą zawsze, bez ględzenia o kosztach, NFZ i innych bajerach i rowerach, wydała skierowanie do lecznicy i zleciła opiekę specjalistyczną.
Już w izbie przyjęć byliśmy lekko skonfundowani, gdy badanej zaproponowano pozycję horyzontalną - oczekiwanie na leżance. Podziękowaliśmy, a kiedy gazetowe lektury się skończyły – była okazja do obserwacji. Mogliśmy podziwiać młodych mężczyzn - ratowników obsługujących – jeśli można tak napisać – pacjentów i ewentualnych pacjentów niekoniecznie chorych obłożnie, a przybywających do izby przyjęć. Nikt nie był zostawiony samemu sobie, zaś panowie jaskrawo-czerwonych uniformach przysiadali za kontuarem tylko wtedy, gdy była konieczność spojrzenia na ekran komputera lub odczytania papierów. Odwozili zakwalifikowanych do leczenia na piętra oddziałów, jeśli cokolwiek wyjaśniali – czynili to w sposób zrozumiały dla każdego nawet dla starej babci. Im dalej w wieczór tym ludzi schodziło się więcej. Widać przychodnie rodzinne już zamknięte, a obowiązuje wbita w głowę świadomość, że w szpitalu nie odeślą gdzieś byle zbyć.
Bez diagnozy nie została również pani, która wkroczyła do izby objuczona siatkami, wracająca z zakupów. Przypomniała sobie o bolącej stopie. Lekarz nogę obejrzał, rentgen okazał się zbędny. I tak do wieczora jak w kotle. Nie chciałbym być źle zrozumiany. Nie uważam, że szczecinecka lecznica błyszczy w porównaniu z tymi, do których strach trafić. Na czarnym tle o połysk łatwo. Także nie cierpię pisania panegiryków, tu staram się jedynie kilku słowach pokazać zwykłych ludzi, ich pracę. Wykonywaną z szacunkiem do niej, do innych i do siebie. Nikt nie rodzi się lekarzem tylko człowiekiem. Warto nim być.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie