
Wywiad ukazał się w 541 numerze Tematu - 10.11.2010
Pod patronatem Tematu Szczecineckiego i Samorządowej Agencji Promocji i Kultury, znany szczecinecki pasjonat harcerstwa i wspinaczki górskiej, Maciej Grunt, komendant 13 Czarnego Szczepu im. Zawiszy Czarnego, wybrał się na najwyższy szczyt Afryki – Kilimandżaro. Nie jest to najtrudniejsza góra świata, nie jest też najwyższa. Jest za to wyjątkowo ciekawa.
– Jak przed każdym wyjazdem trzeba sobie zrobić listę rzeczy, które są potrzebne – mówi Maciej Grunt. – Musisz zaplanować i starać się przewidzieć każdy szczegół i każdą ewentualność, a co za tym idzie – przygotować się na nią. W zależności od tego, czy twoja wyprawa to trekking, wejście w stylu alpejskim, a może zwykła piesza wyprawa – ta ilość sprzętu będzie się różnić. Jeśli chodzi o Kilimandżaro, jest to góra trekkingowa z elementami wspinaczki, i tu potrzeba lekkiego zestawu trekkingowo - wspinaczkowego.
– Problemem jednak jest to, że przechodzisz przez wszystkie strefy klimatyczne, jakie są w Afryce. Od równikowego lasu deszczowego, poprzez dżunglę, równicy, tereny skaliste, aż po lodowiec. I ty, i sprzęt musicie być więc przygotowani na różnice temperatur od 30 stopni na plusie do nawet minus piętnastu stopni Celsjusza. Czyli wszystko: od krótkich spodenek, po kurtkę puchową. To specyfika chyba tylko tej góry. Nigdzie indziej tego nie znajdziesz.
Pojedziesz?
– Jeśli chodzi o moje przygotowania, to z całą stanowczością stwierdzam, że rozpoczęły się o wiele za późno – mówi Maciej Grunt. – Cały ten wyjazd był troszkę „na wariackich papierach”. Wszystko to dlatego, że ja nie miałem tam jechać. Ten wyjazd miał prowadzić mój przyjaciel, wieloletni przewodnik tatrzański i instruktor wysokogórski z Zakopanego, z którym się wspinałem na Kaukazie i w Himalajach. Na moje szczęście coś mu wypadło i obowiązki służbowe uniemożliwiły mu wyjazd na Kilimandżaro, który zaplanowany był już dużo wcześniej. Zadzwonił więc do mnie i spytał, czy poprowadzę skompletowaną już wcześniej ekipę. Było to niemal cztery tygodnie przed wyjazdem, czyli bardzo mało czasu na przygotowania…
26 dni do wyjazdu…
– Najważniejsze były szczepienia - opowiada. – Niemalże w ostatniej chwili udało się zmieścić w terminach by się zaszczepić na wszystko, co było potrzebne. W międzyczasie rozpoczął się mój trening. Nie było mowy o jakichkolwiek ćwiczeniach siłowych. Im mniejsza masa mięśniowa, tym mniej tlenu potrzeba dla niej, a ma to ogromne znaczenie przy wejściach na takie wysokości. Potrzebny mi był trening wytrzymałościowy. Rozpoczęły się biegi i długodystansowe marsze. Zrobiłem kilka wędrówek po 50 kilometrów każda, żeby się rozruszać. Sprawdziłem swój sprzęt i... skończył się czas, jaki miałem do dyspozycji. Spakowałem więc rzeczy i wyjechałem zdobywać Kili.
Ekipa
– Była nas ósemka. Średnia wieku – około 40 lat. Do tego trzech przewodników miejscowych. Przepisy mówią, że na każdego zagranicznego przewodnika musi przypadać jeden miejscowy, a do tego na każde cztery osoby ekipy – jeden przewodnik wysokogórski. Był z nami kucharz, jego pomocnik i kilku tragarzy, rodzina tragarzy i ich przyjaciele. To ich sposób na walkę z bezrobociem. Wciągają do wypraw każdego, kogo się da, a my za to płacimy. To, co u nas zrobiłoby sześciu ludzi, tam robi piętnastu i prawdę mówiąc – efekt czasowy zaskakuje. Ważne jest, by przyjmować to z uśmiechem i zrozumieniem.
Aklimatyzacja to życie
– Faktyczne wejście na „Dach Afryki” podzielone jest na etapy, związane z aklimatyzacją – tłumaczy Maciej Grunt. – Różnica ciśnień i ilości tlenu pomiędzy podnóżem góry a jej szczytem jest taka, że gdyby tak po prostu zrzucić kogoś ze śmigłowca na szczyt Kili, bez aklimatyzacji, wyrównywania ciśnień i maski tlenowej, to zmarłby w dziesięć minut! Organizm nie byłby w stanie pobrać tlenu, ponieważ jest go tam tak mało. Właśnie dlatego wejście trwa pięć dni. Nie ze względu na jakieś ponadludzkie trudy, ale dlatego, żeby organizm stopniowo przygotowywać do tych wyjątkowo trudnych i niekorzystnych warunków, jakie panują na szczycie, czyli do dużo mniejszego ciśnienia i mniejszej ilości tlenu w powietrzu. Już w połowie drogi ciśnienie to jakieś 500 Hektopaskali. W porównaniu z naszym tysiącem – to wielka i odczuwalna różnica. To są wręcz skrajne warunki dla organizmu.
W dzień wchodź wysoko, śpij nisko
– Zasada jest bardzo prosta. W dzień wchodziliśmy sporo w górę. Nawet wyżej niż było potrzeba, ale robiliśmy to po to, by do snu zejść znów kilkaset metrów niżej, żeby organizm mógł się przygotować i wyprodukować więcej czerwonych krwinek. Niestety, jak się później okazało mogliśmy poświęcić na aklimatyzację przynajmniej jeszcze jeden dzień, bo cała moja grupa miała spore problemy powyżej 5 tys. metrów. Na szczęście ekipa była tak silna, że pomimo problemów wszyscy weszli na sam szczyt, co też zdarza się bardzo rzadko.
– Statystycznie na Kilimandżaro wchodzi około 30 procent tych, którzy wyruszają na którąkolwiek z tras prowadzących na szczyt. Wyprawy, w których na sam szczyt wchodzą wszyscy członkowie ekipy, trafiają się raz na kilkadziesiąt przypadków.
Start
– Pierwszego dnia spaliśmy jeszcze w lesie deszczowym – opowiada. – Na nasze szczęście deszcz nie padał, choć w Afryce rozpoczęła się już pora deszczowa. Doszliśmy do wysokości około 3 tys. metrów. Widać było, ze zbliża się pełnia. Z resztą celowo ustawiliśmy tak wyjazd, by wchodzić przy świetle księżyca. Mięliśmy wiec piękną, naturalną lampę. Pierwsza noc minęła bez najmniejszych problemów. Ta wysokość jest dla każdego organizmu w pełni akceptowalna. Problemy zaczynają się tysiąc metrów wyżej...
Deszcz i piękny szczyt Kili
– Drugi dzień to podejście na 3.900 metrów i już zupełnie inne warunki geograficzne. Las deszczowy się skończył i rozpoczęło się coś w rodzaju połonin. Karłowate drzewa i pierwsze skałki. Tu najlepiej widać było ten przekrój warunków, na jakie się przygotowywaliśmy. Ze zwierząt zauważyliśmy tylko kruki. Niestety, pogoda zaczęła nam płatać figle. Zaczęły napływać gęste chmury i rozpadało się na dobre. Jak łatwo się domyślić – przemoczyła się większość naszych rzeczy. Co za tym idzie – morale ekipy poszło bardzo w dół. Dla niektórych z nich był to pierwszy tego typu wyjazd. Gdyby kolejnego dnia pogoda była tak samo zła, to wiem, że kilka osób wycofałoby się i zrezygnowało z dalszego wejścia. Deszcz porządnie im dopiekł. W rzeczywistości okazało się, że to był taki moment, który bardzo zbliżył do siebie grupę. Ktoś pożyczył komuś koszulkę, ktoś skarpetki, bo miał akurat suche. Ja miałem suchą matę pod śpiwór, którą również dałem koleżance. Rano pogoda bardzo się polepszyła i w blasku porannego słońca zobaczyliśmy w oddali piękny szczyt Kili. Prawdę mówiąc, zobaczyliśmy go dopiero po raz drugi. Był od nas oddalony o jakieś 30 kilometrów. Wtedy poczuliśmy, że naprawdę wchodzimy na górę. Rozpoczął się dla nas etap wysokogórski.
Pierwszy ból głowy
– Tego dnia szliśmy na najważniejszy etap w aklimatyzacji. Musieliśmy zdobyć wysokość 4.600 metrów, posiedzieć tam trochę i na noc znów zejść na 3.900, ale już w innym miejscu.
– Trawersowaliśmy krater dookoła. Bo tak faktycznie wygląda ta trasa. Przez dwa dni idzie się na praktycznie tej samej wysokości tylko po to, by znaleźć wyrwę w skale, którą da się wspiąć wyżej. Po tym etapie wystarczy wejść na koronę krateru i zostaje raptem 900 metrów, czyli jakieś 12 godzin ciągłej wspinaczki i jest się na szczycie. Tego dnia faktycznie zdobyliśmy zakładaną wysokość. Wszystkich członków wyprawy bolała głowa, ale to był bardzo dobry znak. Oznaczało to, że organizm się bronił i produkował czerwone krwinki. Przed wieczorem zeszliśmy niżej do planowanego obozowiska i po delikatnej kolacji położyliśmy się, by pospać kilka godzin. Rano – pobudka o 6 i przygotowania do rozpoczęcia kolejnego etapu.
Przede wszystkim owoce
– Podczas wyprawy bardzo ważne jest jedzenie. Jesz trzy razy dziennie. Śniadanie – najważniejszy posiłek, to przede wszystkim owoce mango i dużo bananów. Doskonała jest też owsianka z dżemem, miodem – wszystko to, co dostarczy ci energii potrzebnej do ciężkiej wspinaczki. Poza tym dojada się morelami i rodzynkami. Późniejszy posiłek, to też owoce. Ważne, żeby jeść równomiernie i nieduże porcje tak, żeby żołądek miał możliwość spokojnej pracy. We wspinaczce pomagają batony i żele energetyczne. Na kolację ryż z warzywami i odrobina bardzo lekkiego mięsa. Dużo się tez pije: herbata, woda – ważne, żeby organizmowi nawet przez chwilę nie brakowało płynów. To i tak jest za mało, bo po takiej wspinaczce traci się około 6 kilogramów.
Ostatnia woda
– Już na trasie zauważyliśmy, że droga którą wybraliśmy nie będzie prosta. Tego dnia czekał nas bardzo trudny moment wspinaczki. Tu kończył się trekking. Czekała na nas niemal 250 metrowa, prawie pionowa ściana, którą trzeba było zdobyć. Wspinaczka też była dość charakterystyczna. Poruszasz się niemal w pionie, ręce są mało obciążone, zaś cały ciężar wejścia spoczywa na nogach. Rękoma głównie się asekuruje. Trudy wejścia wynagradzają jednak widoki, pod sobą widzisz inne góry i chmury. Widoki faktycznie są piękne, zwłaszcza z kręcącymi się wokół nas ptakami, które przeszkadzały w wejściu. Jeżeli chodzi o stopień trudności, to właśnie ten etap wyjątkowo utkwił mi w pamięci. Później był już czas na mozolny marsz w górę. Metr po metrze, zdobywanie wysokości. W pewnym momencie trzeba znów zejść niemal 800 metrów, by z ostatniego dostępnego punktu pobrać wodę. Wyżej już jej nie ma, a tej z lodowca nie wolno pić. Wody braliśmy z niewielkiego strumyka, który płynie doliną. Tu także zmniejszyła się ilość naszej ekipy. Dzień ten zakończył się obozowiskiem na wysokości 4.700 metrów. Przed snem czas już był tylko na odprawę z naszymi pomocnikami i na to, by wybrać sprzęt na atak szczytowy. Około godziny 23.00 wyszliśmy już zdobywać szczyt.
Atak szczytowy
– Cała noc to mozolny marsz z wieloma niespodziankami, na jakie trafialiśmy. Na szczęście bez obrażeń i uszczerbków na zdrowiu, około godziny 6.45, trzymając się wszyscy razem za ręce weszliśmy na szczyt. Nocny, wyjątkowo mozolny marsz poszedł w niepamięć. Staliśmy na „Dachu Afryki”, na Kilimandżaro! Pod nami chmury i lodowiec. Widok zapierał dech w piersiach. Ostatnie dwie godziny to już jest marsz po brzegu krateru, ale gdy widzisz już cel, to nic nie stanie ci na drodze.
– W tych najtrudniejszych chwilach, gdy wysokość dawała się mocno we znaki, każdy z nas musiał sobie jakoś radzić ze swoimi myślami i dezorientacją, jaką się wówczas odczuwa. Ja akurat słuchałem muzyki z małych, włożonych w uszy słuchawek. Niektórzy mówili cos pod nosem, niektórzy nawet nucili. Każdy inaczej starał się odciągnąć myśli od zawrotów głowy i nudności.
Na „Dachu Afryki”
– Na samym szczycie byliśmy może 10 minut. Prawdę mówiąc: by bezpiecznie zejść, to trzeba jak najmniej czasu spędzić na szczycie. Zdążyłem wyciągnąć flagę Szczecinka, z którą zrobiłem sobie zdjęcie. Później zdjęcia grupowe oraz z bardzo ważnym dla mnie proporczykiem 13 Czarnego Szczepu im. Zawiszy Czarnego, który zawsze ze sobą zabieram. Każdy chciał mieć jak najwięcej pamiątkowych fotografii, więc w trybie błyskawicznym je robiliśmy. Później już tylko zejście.
– Obawialiśmy się załamania pogody podczas zejścia. Grupa, która szła kilka dni przed nami, trafiła na problemy pogodowe i ich zejście trwało dwukrotnie dłużej, właśnie przez pogodę. Zamiast 11, zajęło im to aż 22 godziny. My mieliśmy troszkę więcej szczęścia. Nas pogoda oszczędziła i udało się zejść bezpiecznie.
Sukces!
– Zdobycie Kili zakończyło się dla nas całkowitym sukcesem, co wyjątkowo mnie cieszy jako tego, który był za wszystko odpowiedzialny. To nasz wspólny sukces, który wspominać będziemy do końca życia. Pamiętać należy, że każdy z tych ludzi, którzy pojechali z nami, wspinał się z innego powodu. Jeden z członków ekipy wchodził po to, by na szczycie zapalić chemiczny znicz za swoja żonę, która zmarła niemal 3 lata wcześniej, a wchodziliśmy akurat w dni jej urodzin. Uśmiechał się wówczas i mówił, że „w życiu nie ma przypadków”. Drugi z chłopaków wniósł zalaminowaną flagę Polski i zdjęcie dwóch kumpli, których stracił w ciągu pół roku. To byli jego najlepsi przyjaciele i chciał właśnie im zadedykować swoje wejście. Każdy znajdował sobie jakąś rzecz, która pchała go w górę. Ja na szczycie zostawiłem monetę, wybitą na 100-lecie harcerstwa. Schowałem ją pod kamieniem uśmiechając się w duchu: udało się...
– Było bardzo ciężko, Każdy inaczej odczuwał problemy. Jeden z członków ekipy nie pamiętał, że był na szczycie! Pokazywaliśmy mu zdjęcia i widział siebie na nich, a nic nie pamiętał. Brak tlenu i zmęczenie zrobiło swoje. Nie możesz wziąć głębokiego wdechu, bo od razu jesteś zasapany. Żołądek daje się we znaki, błędnik wariuje. Czujesz się, jakbyś chciał wejść na górkę rynkową z reklamówką na głowie.
– Jedno jest pewne. Gdybym dziś, raz jeszcze miał podjąć decyzję o ewentualnym wejściu – nie zawahałbym się nawet przez sekundę. Te dwa tygodnie w Afryce to jedno z najpiękniejszych przeżyć w moim życiu. Pora na kolejny szczyt.
Rozmawiał: Marcin Tadzik
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Pan Maciej zadziwia, choć nie zaskakuje. Od dawna wiedziałam, że jest niebanalnym mieszkańcem naszego miasta. Podziwiam, trochę "zazdraszczam", i jednocześnie życzę kolejnych wyzwań i sukcesów. Oby więcej takich Maćków ubarwiających nasz mały świat i pokazujących dzieciakom jak można pokierować swoim życiem.
Panie Macieju podziwiam i zazdroszczę.Cieszę się, że mamy w naszej społeczności tak wspaniałych ludzi.Wszystkiego dobrego.