
82 lata temu, w nocy z 22 na 23 kwietnia 1943 roku, ukraińska UPA wymordowała mieszkańców Janowej Doliny na Wołyniu. To był początek eksterminacji, która kulminację osiągnęła 11 lipca – w "Krwawą Niedzielę", gdy w ciągu jednego dnia zaatakowano dziesiątki polskich miejscowości. Relację z tej nocy zdaje Janina Orłowska-Łosek. Jej pamiętnik to wstrząsające świadectwo ludobójstwa, które zmiotło z powierzchni ziemi polskie Kresy i zagnało ocalałych do ucieczki. Część z nich osiedliła się w Szczecinku.
Dzisiaj, czyli 11 lipca 2025, przypada 82. rocznica tzw. „Krwawej Niedzieli” na Wołyniu – kulminacyjnego momentu Zbrodni Wołyńskiej, kiedy to w 1943 roku ukraińska UPA wraz z ukraińską ludnością zaatakowały kilkadziesiąt, nawet ok. 100 polskich miejscowości jednego dnia. Zbrodnia oddziałów UPA wspieranych przez miejscową ludność ukraińską z lat 1943-1945 pochłonęła ok. 100 tys. polskich ofiar: mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Narodowy Dzień Pamięci o Polakach – Ofiarach Ludobójstwa OUNUPA został ustanowiony przez Sejm RP i co roku obchodzony właśnie 11 lipca.
Po tamtejszych Polakach zostało jedynie morze bezimiennych mogił. Ci którym udało się ujść z życiem, opuścili swoje rodzinne strony, aby uciec od piekła zgotowanego im przez bandytów z UPA. Wielu z nich osiedliło się także w Szczecinku przy ul. Sienkiewicza, Wiejskiej.... Poniżej zamieszczamy pamiętnik p. Janiny Orłowskiej-Łosek. Pamiętnik ten otrzymała Otylia Ryszyńska – mieszkająca w tej samej miejscowości co autorka, która z kolei podarowała go Krystynie Rajczonek. W roku 2013 trafił do nas, z pozwoleniem na przedruk. Tak się też stało. Sięgamy do naszego archiwum.
Krótka historia i zagłada Janowej Doliny
Uroczystość wiąże się z lipcową 70. rocznicą kulminacji zbrodni popełnionych przez Ukraińską Powstańczą Armię na ludności polskiej na Wołyniu i w Galicji Wschodniej. Zbrodnia oddziałów UPA wspieranych przez miejscową ludność ukraińską z lat 1943-1945 pochłonęła ok. 100 tys. polskich ofiar: mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. 11 lipca obchodzimy 70. rocznicę ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej. Po tamtejszych Polakach zostało jedynie morze bezimiennych mogił. Ci którym udało się ujść z życiem, opuścili swoje rodzinne strony, aby uciec od piekła zgotowanego im przez bandytów z UPA. Wielu z nich osiedliło się także w Szczecinku przy ul. Sienkiewicza, Wiejskiej... Poniżej zamieszczamy pierwszą część pamiętnika p. Janiny Orłowskiej-Łosek. Pamiętnik ten otrzymała nieżyjąca już p. Otylia Ryszyńska - mieszkająca w tej samej miejscowości co autorka, która z kolei podarowała go p. Krystynie Rajczonek.
W wielkim kompleksie leśnym ciągnącym się prawie od samego miasta powiatowego Kostopol, na 18 kilometrze w zakolu rzeki Horyń znajdowały się złoża bazaltu. Powstała tam duża kopalnia odkrywkowa. W okresie przygotowań do eksploatacji umieszczono pracowników tymczasowo w barakach i ziemiankach. W latach 1927-1928 wzniesiono kilka budynków kierownictwa kamieniołomów, elektrownię, wyciąg elektryczny, a także "Łamacz" tj. wytwórnię tłucznia i grysu bazaltowego, które obok masowo wykonywanej kostki, przeznaczone były do budowy dróg publicznych w niemal całej Polsce. Jednocześnie przeprowadzono bocznicę kolejową, łączącą Janową Dolinę z Kostopolem o długości 18 km oraz zbudowano estakady, rampy i inne urządzenia załadunkowe. Bocznica ta, obok dwóch piaszczystych polnych dróg biegnących w kierunku Kostopola, stanowiła jedyne z nim połączenie.
Po rozpoczęciu eksploatacji i ekspedycji kamienia, zaczęto budowę osiedla. Osiedle zaprojektowane zostało na wzór fiński - jak na ówczesne czasy - w bardzo nowoczesny sposób. W przyległych do kopalni lasach wycięto ulice równoległe względem siebie, przecięte biegnącą do nich prostopadle, szeroką aleją spacerową. Pomiędzy ulicami pozostawiono ok. 250 m odcinki lasu. Ulice te nie miały nazw, oznaczono je literami alfabetu: A, B, C, D, G, K i Z. Przy ulicach wybudowano piękne, podpiwniczone, dwukondygnacyjne domki czterorodzinne tzw. bliźniaki o lekko zróżnicowanych wnętrzach.
Zbudowano również w kształcie litery "U" duży budynek parterowy tzw. blok, a w nim salę kinowo-teatralną, kilkadziesiąt pokoi hotelowych dla osób samotnych oraz pomieszczenia gospodarcze, kuchenne i magazynowe. Przy ul. G wniesiono 7-klasową Szkołę Powszechną, trzy domy tzw. urzędnicze, sklep-kantynę, a także w innym miejscu, duży barak - tymczasowy kościół. Pod budowę stałego kościoła wyznaczono plac w centralnym miejscu. W pobliżu bloku urządzono boisko sportowe. Całe osiedle było zelektryfikowane. Wszystkie domy miały swoje małe działki kwiatowo-warzywne, a przy nich składziki na drewno opałowe oraz ubikacje. Niedozwolony był chów bydła, trzody chlewnej, drobiu itp.
Zarówno unikalność kamieniołomów, jak i osiedla Janowa Dolina, położonych w pięknych lasach ze swoimi "fińskimi" domami, a także ulicami i chodnikami brukowanymi kostką bazaltową, z oryginalnymi płotkami wokół każdego domu i estetyczną infrastrukturą, stanowiły wzorcową zabudowę osiedla robotniczego w dwudziestoleciu międzywojennym. Nic też dziwnego, że ściągało tu wiele wycieczek młodzieży, a również wielu zwiedzających fachowców i różnych notabli krajowych i zagranicznych.
Na terenie osiedla istniała liczna, doskonale funkcjonująca organizacja społeczna pod nazwą "Strzelec". Kierował nią znany działacz społeczny inż. F. Urbanowicz. Organizacja ta prowadziła świetlicę, bibliotekę, dużą orkiestrę dętą, zespoły muzyczno-wokalne jak również amatorski zespół teatralny. Jednym z jego działaczy był pan Stanisław Butta. Istniał też bardzo rozwinięty Klub Sportowy "Strzelec" z sekcjami piłki nożnej, boksu i lekkoatletyki, dobrze wyposażony w sprzęt wodny (łódki, kajaki) i dysponujący dwiema plażami. Zespoły sportowe brały udział w meczach ligi okręgowej. Odbywały się nawet imprezy międzynarodowe.
Do najbliższych wsi znajdujących się po tej samej stronie Horynia było 3-9 km, natomiast z drugiej strony rzeki leżały duże wsie ukraińskie, z których największą było Złazne. We wszystkich okolicznych wsiach mieszkało zaledwie po kilka lub kilkanaście rodzin polskich - pozostali to Ukraińcy.
W 1939 roku Janowa Dolina liczyła ok. 2,5 tys. mieszkańców i składała się w ponad 80 proc. z polskich rodzin. Pozostali to napływowi - Ukraińcy, Rosjanie i Czesi. Nie było nikogo z narodowości żydowskiej.
Robotnicy ściągający do pracy z Wołynia z województw ościennych (wielu pochodziło z Rzeszowszczyzny) i całego niemal kraju, zamieszkali wraz z rodzinami na terenie osiedla. Mój Ojciec Ludwik Orłowski, wysoko kwalifikowany mechanik, pracował w Janowej Dolinie w elektrowni od początku jej istnienia. Moja Matka Katarzyna, ja i część rodzeństwa dołączyliśmy do niego dopiero latem 1936 r. Przedtem mieszkaliśmy w Łucku. Mieszkaliśmy wszyscy w domu przy ul. B 14.
Po wybuchu wojny do Janowej Doliny napłynęło kilkadziesiąt rodzin narodowości polskiej i żydowskiej. Uciekali przed Niemcami. Pośród nich byli lekarze: dr Elsner i dr Wolfowicz z rodzinami. Działania wojenne w czasie kampanii wrześniowej ominęły leżącą na uboczu Janową Dolinę. Jedynie 15 września samolot niemiecki zrzucił kilka bomb, nie czyniąc szkód materialnych. Zginęła jednak ośmioletnia Ula córeczka miejscowego komendanta policji p. Januchowskiego.
Zupełnie inaczej ułożyły się warunki społeczne i bytowe ludności osiedla, oraz wygląd osiedla po 17 września tj. po wkroczeniu Armii Czerwonej i aneksji ziem wschodnich Rzeczypospolitej do Związku Radzieckiego. Napłynęło wielu Rosjan, którzy zajęli większość kierowniczych stanowisk w dyrekcji kamieniołomów i poszczególnych działach produkcyjnych. Miejscowy posterunek policji obsadzono większą liczbą nowo utworzonej milicji (przeważnie Rosjanie, Ukraińcy i Żydzi), a także funkcjonariuszy NKWD. Aresztowano od razu kilkudziesięciu Polaków a wśród nich dyrektora inż. Szutkowskiego, jego zastępcę inż. Niwińskiego, kierownika szkoły Zarębskiego, komendanta policji Januchowskiego. Aresztowano również miejscowego proboszcza ks. F. Plutę wraz z przybyłym do niego na wakacje z Kanady siostrzeńcem. Powołano Radę Osiedla tzw. Sielsowiet, ze Stanisławem Snarskim, miejscowym Polakiem - komunistą na czele. Wprowadzono 10-godzinny dzień pracy, przy czym czas przesunięto o dwie godziny wg tzw. czasu moskiewskiego. Specjalnymi wywieszkami polecono, by w rozmowach w języku polskim nie używać słowa "pan" lecz "towarzysz". Jesienią tego roku przeprowadzono "referendum" oraz "wybory deputatów", zmuszając wszystkich do wzięcia w nich udziału. Oczywiście w ogłoszonym wyniku, 99,9 proc. głosujących było "za". Wszystkim mieszkańcom wydano tzw. paszporty (dowody osobiste), traktując ich jako obywateli Związku Radzieckiego. Często organizowano "mitingi" (przymusowe masówki propagandowe), na których oświadczano, że "Polszczy nikagda nie budiet" lub że "musicie być wdzięczni Związkowi Radzieckiemu, że was wyzwolił spod ucisku polskich panów" i produkowano inne slogany natrętnej propagandy.
Rozpoczęła się również rabunkowa gospodarka. Pokaźnie zwiększono wydobycie bazaltu i masowo wycinano drzewa na terenie osiedla oraz wokół kamieniołomów, wywoząc wszystko, co się dało do Związku Radzieckiego. Warunki bytowe ludności pogorszyły się katastrofalnie. Dodatkowy napływ ludności i samych Rosjan, spowodowały znaczne zatłoczenie mieszkań. Dostawy podstawowych artykułów żywnościowych były bardzo złe, niewystarczające oraz nieregularne. Wprowadzono reglamentację towarów, co powodowało wielogodzinne kolejki, a nieraz całonocne oczekiwanie, by otrzymać kawałek chleba (po 100 gramów na osobę). Odczuli to również boleśnie mieszkańcy okolicznych wsi, których pozbawiono dostaw soli, cukru, a przede wszystkim nafty. Wsie te bowiem nie były zelektryfikowane. Prócz tego trudne do zdobycia pieniądze (ruble i karbowańce) traciły siłę nabywczą, rozpoczął się więc handel wymienny między mieszkańcami osiedla i okolicznych wsi.
W początkach lutego 1940 r. deportowano z osiedla w nieludzki sposób kilkadziesiąt rodzin polskich w głąb Związku Radzieckiego. Zaczęły się też zsyłki młodych ludzi do kopalń węgla w Zagłębiu Donieckim do różnych obozów pracy przymusowej, a także pobór do wojska i batalionów pracy.
Ludność ukraińska, mimo trudnych warunków życia, nie była w tym okresie źle lub wrogo nastawiona do Polaków. Przeciwnie, chętnie dostarczała różne artykuły żywnościowe w zamian za odzież, obuwie, sprzęt domowy, naftę, itp. Trudna sytuacja znusiła wielu mieszkańców osiedla do prowadzenia własnej hodowli drobiu, trzody chlewnej, a nawet krów.
Kolejną zmianę w Janowej Dolinie przyniosło wkroczenie wojsk niemieckich po 21 czerwca 1941 r. W popłochu uciekali Rosjanie - pracownicy administracji, milicji i NKWD, propagandy i całego aparatu ucisku, a wraz z nimi miejscowi komuniści.
Ludność ukraińska entuzjastycznie witała wojska niemieckie, tym bardziej że razem z nimi wkraczały, uformowane przez Niemców, regularne ukraińskie jednostki wojskowe.
W krótkim czasie zorganizowano nową administrację kamieniołomów i osiedla. Utworzono liczną policję porządkową. Hotel zajęty został przez ponad stuosobowy oddział wojska niemieckiego. W specjalnie pobudowanych prowizorycznych barakach, otoczonych kolczastym drutem, urządzono kilkusetosobowy obóz jeńców radzieckich. Doprowadzano ich do różnych katorżniczych robót - głodnych, obdartych, brudnych i zawszonych. Znam to z opowiadań mojej siostry Marychny, którą zatrudniono w charakterze pielęgniarki nadzoru sanitarnego.
Już w początkach lipca w pobliskim Kostopolu Niemcy wymordowali ponad 150 osób, głównie inteligencję polską i żydowską. Mordu dokonano w pobliżu miejscowego boiska sportowego. Ja w dniu wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej przebywałam w Łucku. W połowie lipca postanowiłam przedostać się do swojej rodziny mieszkającej w Janowej Dolinie, odległej o około 60 km. Omijając bardziej uczęszczane szlaki i wsie ukraińskie, drogę pokonywałam przeważnie pieszo. W ten sposób dotarłam i zatrzymałam się na nocleg u znajomej polskiej rodziny w Biczalu. Po przenocowaniu syn młynarza ostrzegł mnie, bym nie szła przez wieś, lecz ścieżkami nad brzegiem rzeki Horyń. Dotarłam szczęśliwie do swego domu. Już następnego dnia dowiedziałam się, że całą liczną rodzinę młynarzy zamordowali Ukraińcy. Po tej wiadomości przychodziły następne o mordach polskich rodzin w okolicznych wioskach. Mordy wprawdzie pojedyncze i nie przeprowadzane na większą skalę lecz z miesiąca na miesiąc fala ich nasilała się. Były coraz bardziej masowe i wyrafinowane. Tłumaczono to faktem powstawania paramilitarnych oddziałów UPA i OUN, nazywanych potocznie banderowcami i bulbowcami. Narastał również terror Niemców rzekomo na skutek udzielenia pomocy oddziałom partyzanckim.
Zadaniem niemieckiego oddziału wojskowego, stacjonującego w Janowej Dolinie, było rekwirowanie i ściąganie kontyngentów żywności oraz skór i kożuchów w okolicznych wsiach. Brutalność Niemców w przeprowadzaniu rekwizycji była coraz większa, toteż wzrastała wobec nich wrogość i nienawiść ze strony Ukraińców.
Niestety, główna nienawiść nacjonalistów ukraińskich skierowana była przeciwko ludności polskiej. Zaczęli oni napadać i mordować nie tylko pojedyncze rodziny polskie, ale całe wsie i osiedla. Jednym z takich był napad na dużą polską wieś Porośle w okolicach Włodzimierza Wołyńskiego. Znam to z opowiadań jednej z moich sąsiadek z Janowej Doliny, która do tej wsi pojechała, by pochować swoich bliskich, pomordowanych w czasie napadu. Mówiła ona - na podstawie relacji cudem ocalałego młodego Polaka - że Ukraińcy powiązali około 170 osób, a następnie bestialsko pomordowali siekierami, widłami, nożami i kołkami, domy zaś i zabudowania gospodarcze podpalili. Opowiadanie to było tak straszne, że trudno było w to uwierzyć.
Już od początku 1943 r. zaczęła się zaciskać złowroga ukraińska pętla wokół Janowej Doliny. Wielu jej mieszkańców miało nadzieję, że Ukraińcy nie odważą się na pogrom ze względu na wielkość osiedla i stacjonujący tu dość duży garnizon niemiecki.
W marcu 1943 r. Niemcy przypadkowo złapali młodego Ukraińca, niosącego w koszyku granaty i krótką broń palną. Zeznał, że miał ją dostarczyć, mieszkającemu w jednym z budynków urzędniczych Romaniukowi, który pełnił wysoką funkcję w dyrekcji kamieniołomów. Aresztowany Romaniuk okazał się być jednym z przywódców bandy ukraińskiej, a w piwnicy jego domu odkryto cały arsenał broni.
W tym samym mniej więcej czasie Ukraińcy spalili długi drewniany most na Horyniu, łączący Janową Dolinę ze Złaznem i wieloma miejscowościami z drugiej strony rzeki.
Samoobrony mieszkańcy nie zorganizowali, nie widząc w tym sensu. Okoliczne lasy opanowane były przez Ukraińców. Na terenie osiedla istniała jedynie kilkunastoosobowa komórka AK, która nie mogła w razie napadu odegrać żadnej znaczącej roli.
W tej sytuacji żołnierze niemieccy - o ironio - rozdawali mieszkańcom broń, orientując się o zagrożeniu osiedla. Nawet ja pobrałam ręczne granaty, za co zostałam przez Ojca zwymyślana. Na początku kwietnia 1943 r. groźba napadu stawała się coraz bardziej prawdopodobna. Bywały wypadki, że kilka osób, które odważyły się wyjść poza osiedle zostało zamordowanych. Ukraińcy ostrzelali z broni maszynowej pociąg osobowy z Kostopola. Zaczęły krążyć pogróżki m.in. że "jajka wielkanocne zostaną ufarbowane krwią Polaków".
Nadszedł Wielki Czwartek 22 kwietnia 1943 r. Wczesnym popołudniem udałam się z bratem do znajomego. Chcieliśmy uzyskać od niego informacje na temat aktualnej sytuacji, należał bowiem do AK. Wieczorem schronili się u nas znajomi z obrzeżnych ulic. Zapadła wczesna wiosenna noc. W naszym domu, tak jak zapewne w wielu innych, nikt nie położył się spać. O północy z okolicznych lasów okalających osiedle rozpoczęła się kanonada z broni ręcznej i maszynowej. Ukraińcy otoczyli osiedle i posuwając się w głąb podlewali każdy budynek naftą czy benzyną, podpalając go smolnymi łuczywami od strony wejścia. Oknami wrzucali granaty. Strzelali do uciekających. Kogo dopadli tego zabijali siekierami lub widłami.
Napastników było bardzo wielu. Obliczano później, że na każdy dom przypadało 8-10. Pośród nich były również dziewczyny ukraińskie. Zapanowała niesłychana groza - krzyki i tumult. Ci którym udało się wydostać z domów uciekali kryją się w nierównościach terenu. Domy zaczęły płonąć jak wielkie pochodnie. Jednocześnie Niemcy spoza drewnianej palisady wokół hotelu, otworzyli zmasowany ogień z broni maszynowej, strzelając do wszystkiego co się rusza. Mieszkańcy, którym nie udało się opuścić swoich domów, w skrajnym przerażeniu chowali się z dobytkiem w piwnicach mając nadzieję, że ogień nie przedostanie się przez podmurówkę. Żar i dym były tak wielkie, że zostali uduszeni, spaleni na węgiel bądź upieczeni.
Rozpoczęły się wręcz dantejskie sceny. Gdy ogień rozgorza, nie tyle widziało się, co słyszało krzyki i jęki ludzi, wycie palącego się bydła, huk płomieni i strzelaninę - wszystko wprost nie do opisania.
Mój Ojciec w jakimś momencie wymknął się z narażeniem życia z domu do drewutni i wypuścił krowę, by raczej zginęła na wolności, niż spłonęła żywcem.
Oblężenie i masakra trwała do świtu. Około godz. 4 nad ranem nadleciały niemieckie samoloty zwiadowcze i krążyły nad palącym się osiedlem. Być może samoloty wypłoszyły napastników. Kto się uchował, wychodził z ukrycia. Ludzie ci nie mając do czego wracać, zaczęli się gromadzić przy kilkunastu ocalałych domach. Wielu było tylko w nocnej bieliźnie. Brudni, przerażeni, pokaleczeni i poparzeni. Dobierano im różne ubrania, by ich jakoś przyodziac. Dzielono się również żywnością. W naszym mieszkaniu zebrało się co najmniej 30 osób.
W niedługim czasie grupka ocalałych młodych ludzi, których rodziny zostały wymordowane przeważnie przy ul. C, uzbrojeni w niemiecką broń, rozpoczęła w amoku i rozpaczy wyszukiwać miejscowych Ukraińców, by na nich wziąć odwet.
W lesie, między ul. A i B ujrzeliśmy zwłoki kilku osób, a wśród nich emeryta - legionisty st. sierżanta Szaniaka, uczestnika dwóch wojen, w tym polsko-bolszewickiej w 1920 r.
Przy ul. Z 8 udusiła się w piwnicy cała 3-osobowa rodzina Zagórów. Można ich było rozpoznać, bo zwłoki nie były spalone. Wśród nich nieżywe kilkuletnie dziecko przykucnięte, wtulone w ścianę. W jednym z domów przy ul. A rozpoznaliśmy w piwnicy uduszone zwłoki inż. Kojksztejna i jego żony. Ich córka ocalała dzięki temu, że nocowała wraz z kilkoma innymi młodymi kobietami w kuchni u Niemców. Zaskoczyła je strzelanina w chwili, gdy wracały z pracy. Szukając ratunku wskoczyły do dołu kloacznego, gdzie przetrwały do rana. Nogi tych dziewcząt do kolan były wyżarte cieczą kloaczną dezynfekowaną wapnem. Brat Mejksztajnówny ocalał również, gdyż jako kierowca został przez Niemców wysłany przed napadem poza Janową Dolinę.
Szpital, mieszczący się w jednym z domów urzędniczych przy obrzeżnej ul. G, spłonął razem z pacjentami. Jedynie starego, obłożnie chorego Ukraińca napastnicy wynieśli wraz z łóżkiem. Dyżurującego lekarza dr. Bakinowskiego, jego żonę oraz młodego studenta medycyny Borusewicza wyprowadzono na placyk przed budynkiem i pomordowano ciosami siekier w głowy. Pozostawione ślady świadczą, że kazano im przed śmiercią kopać sobie łopatami groby. Nasi znajomi, którzy ich pochowali, mówili, iż twarze mieli zmasakrowane, a student Borusewicz przyciskał do piersi krzyżyk - pasyjkę. Ponadto wśród zamordowanych była dziewczyna z pobliskiej wsi. Miała ona jeszcze przed spaleniem mostu przestrzelone przez Ukraińców płuco i przez ten most przeczołgała się do szpitala. W czasie napadu była rekonwalescenką.
Ten nieszczęsny Wielki Piątek uwidocznił ocalałym mieszkańcom osiedla potworną tragedię, która rozegrała się minionej nocy. Oceniono, że w pogromie zginęło co najmniej 600 osób. Wszyscy ocaleni marzyli o wydostaniu się jak najprędziej z żarzącego się pogorzeliska i duszącego odoru unoszącego się nad osiedlem. Pakowano pozostały drobny podręczny dobytek i czekano na jakieś wybawienie.
Na razie nie było możliwości wyjazdu. Tor kolejowy z Janowej Doliny prowadzący do Kostopola zawalony został pniami drzew, uprzednio podpiłowanych przez napastników, w celu odcięcia możliwości ucieczki koleją. W podobny sposób zawalona zostały obie drogi w kierunku Kostopola.
Tymczasem zapadł zmierzch i noc z Wielkiego Piątku na Wielką Sobotę. W obawie przed następnym napadem postanowiono zabezpieczyć pozostały skromny dobytek w specjalnie wykopanych dołach, rozstawiono warty obserwacyjne przy ocalałych budynkach. Dopalające się domy żarzyły się, unosił się dym. Strach i napięte nerwy potęgowały wyobraźnię co do możliwości powtórzenia się nocnego napadu. Przewidywali to również Niemcy, zezwolili przeto na wejście na ich obwarowany teren. Zdecydowało się na to kilkadziesiąt osób, nie mających już nic poza życiem do stracenia. Nikt nie zmrużył oka, każdy trwał w nieopisanym lęku, a godziny wlekły się niesamowicie powoli. Na szczęście napad nie powtórzył się.
Po tej koszmarnej nocy - w sobotę rano rozeszła się wiadomość, że dwie duże ekipy, jedna od strony Janowej Doliny, a druga od Kostopola, oczyszczają tor ze zwalonych drzew. Badano też, czy tory nie są podminowane, a szyny porozkręcane.
Już we wczesnych godzinach popołudniowych podstawiono długi skład wagonów towarowych z odpowiednią obsługą i ochroną. Uruchomiono też ocalały traktor z przyczepą, kierowany przez p. Tadeusza Łoska. Rozpoczął się załadunek, sprawny i dobrze zorganizowany, pogorzelców wraz z dobytkiem i zapasami żywności. Trwał zaledwie około trzech godzin. Niemcy zatrzymali jedynie kilkudziesięciu młodych ludzi (wśród nich mego kilkunastoletniego brata Henryka oraz Aleksandra Łoska), organizując uzbrojoną ekipę, której zadaniem było porządkowanie terenu, pochówek pomordowanych i umocnienie garnizonu wojska niemieckiego.
Do Kostopola dotarliśmy, asekurowani poprzedzającą osobną lokomotywą i uzbrojoną załogą, tuż przed godziną policyjną.
Wiadomość o pogromie i napadzie Ukraińców na Janową Dolinę dotarła do mieszkańców Kostopola już w piątek rano, niedługo po napadzie, gdy doszła do miasta kilkunastoosobowa grupka uciekinierów.
Grupka ta - stawiając wszystko na jedną kartę - przedarła się przez pierścień napastników ścieżkami przy torze kolejowym, bo w lasach łatwo byłoby zabłądzić. Jednym z uciekinierów był p. Lewartowski, który zmarł na zawał serca tuż po przybyciu do Kostopola.
Na stacji w Kostopolu oczekiwały na nasz pociąg tłumy ludzi. Wielu z nich wypatrywało swoich bliskich, zaprzyjaźnionych lub znajomych. Wielu - wśród krzyków i płaczu - dopiero teraz poznało tragiczną prawdę, nie znajdując tych, których oczekiwali. Wiadomo już było, że pogromu Janowej Doliny dokonały dobrze zorganizowane i uzbrojone zmilitaryzowane bandy UPA przy wsparciu licznych Ukraińców z okolicznych wsi, a zadanie miały ułatwione, gdyż teren był zalesiony dookoła i między ulicami.
Akcją ewakuacyjną na stacji w Kostopolu kierowała znaczna liczba żołnierzy niemieckich. Rozkazali oni, by wszyscy, którzy mają jakiekolwiek locum w Kostopolu, niezwłocznie udali się doń. Bezdomnych ulokowano w przygotowanych barakach, a cały pozostawiony w wagonach dobytek pilnowało wojsko.
Wielu z liczby ewakuowanych z Janowej Doliny i duża liczba miejscowej ludności spotkało się w kościele i na przyległych terenach. Niestety, zamiast radosnych wielkanocnych uroczystości wszędzie rozlegał się płacz i szloch oraz rozmowy na temat pogromu.
W ciągu kilku następnych dni duża część uciekinierów opuściła w różny sposób Kostopol. Zmierzali głównie do takich miast jak Warszawa, Kraków, Łuck, Kowel, Dubno i in. Mój brat Antoni wynajął duży wagon towarowy (ze względu na osoby stare i krew, łącznie dzieci) i po kilku dniach dotarł w nim do Brześcia nad Bugiem. Miejsce zamieszkania mego brata z kilkunastoosobową rodziną podzieliło tam również około 30 osób z Janowej Doliny. Byli to: nauczyciele p. Żak i p. Skwronek, p. Zawadzki, i kilka innych rodzin. Długą listę pisemną noszę w pamięci: pp. Adamowscy, p. Stankiewicz, p. Kania, Mejksztejn, p. Wyrzykowski oraz b. inni mieszkańcy Janowej Doliny, przebywający tam mój brat Władysław, pp. Stokłosowscy, Jakubowska i t.d.
Wiadomo mi, że po pogromie i spaleniu Janowej Doliny, zarówno kamieniołomy, jak i całe osiedle przestały istnieć.
P.S. Dziś - po upływie 50 lat od tamtych wydarzeń - zdaję sobie sprawę, że opowiadanie moje nie oddaje w pełni tragedii, a jedynie te jej fragmenty, których byłam naocznym świadkiem i które pozostały w mej pamięci.
Wiadomo również, że los Janowej Doliny podzieliło wiele wsi, osiedli i miast ziemi wołyńskiej, w którą wsiąkło też morze polskiej krwi.
Janina Orłowska-Łosek
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Czyżby zmienił się wiatr historii?! Już nie wspieramy neobanderowskiego reżimu na upainie, wyznającego kult ludobójców typu: Szuchewycz, Melnyk, Bandera i inni? Tak tylko pytam jako zwolennik postawienia muru na granicy, granicy polsko-banderowskiej!
Czy zanim Rosja najechała Ukrainę równie często wspominaliśmy Wołyń? Nie, częściej Katyń. Nie ujmując nic pamięci ofiar, widać w tym onucową chęć skłócenia Polaków i Ukraińców. Znani mi Ukraińcy potępiają zbrodnie, podobnie jak my potępiamy różnych polskich sprawców zbrodni.
Douglas patrzy z gabinetu na piękną flagę żółto-niebieską przed ratuszem