
felieton ukazał się 2 lipca w tygodniku Temat
Niniejsza historia pochodzi ze Szczecinka, aczkolwiek mogła się wydarzyć pod każdą szerokością geograficzną Polski, w dużym mieście, w małym, czy na wsi. Im bardziej zapadłej, tym lepiej dla cwaniaczków. Przecie, jak rzekł kiedyś polityk znany z tego, że jest znany - ciemny lud wszystko kupi.
Otóż pani Wanda, ulegając urokowi złotoustego doradcy klienta, podpisała umowę z firmą telekomunikacyjną na Internet oraz telewizję za siedemdziesiąt złotych miesięcznie. Umowa promocyjna była zawarta tylko na dwa lata, lecz o tym uprzejmy aż do bólu zębów przedstawiciel nie napomknął. Pan „zapomniał” powiedzieć klientce, że po dwóch latach kończy się promocja i zamiast kilkudziesięciu złotych, jak przez owe dwa lata, p. Wanda zapłaci trzy razy więcej. Mówić nie musiał, jest w zgodzie z prawem i swym pracodawcą. Operator sieci nie był także łaskaw uprzedzić ustami swego przedstawiciela, doradcy i słodkiego jak miodzio opiekuna klientów, iż o ile nie nastąpi wypowiedzenie umowy przez p. Wandę – jest ona (umowa, a nie p. Wanda) przedłużana automatycznie na kolejne lata w nie promocyjnej już cenie.
Kobieta, nie przeczuwając niczego złego, zwłaszcza omotania, umowę podpisała dokładnie jej nie czytając – co ze wstydem dziś przyznaje. A nawet, gdyby dokument rozszyfrowała, to nikt nie zagwarantuje, że zrozumiałaby prawniczo-urzędniczy bełkot. Poza tym, przebrnąć przez tekst wydrukowany maleńkimi literkami stanowi sztukę nie dla każdego. Wprawdzie w kodeksie karnym jest paragraf mówiący o namawianiu do niekorzystnego rozporządzenia czyimś majątkiem (pieniędzmi), ale nie zdarzyło się, by za tego rodzaju numer sądzono jakąkolwiek korporację w Polsce. A jeszcze z kapitałem zagranicznym – a w życiu.
Pani Wanda nie jest analfabetką wtórną, jakich teraz mnóstwo, nie cierpi także na demencję i nie ma początków choroby Alzheimera. Ma czterdzieści parę lat, pracuje zawodowo w firmie kuchennej, po teraźniejszemu – cateringowej. Swego czasu sam byłbym wpadł na podobnej umowie. Dotyczyła polisy ubezpieczeniowej. Po rozmowie telefonicznej z konsultantem, tak się przedstawił, poprosiłem o przesłanie projektu umowy do podpisu, ewentualną polisę oraz o podanie dokładnie warunków ubezpieczenia. Miało być ogólnie na życie, na kosztowny, luksusowy mój pogrzeb oraz od wypadków w domu, w toalecie, na działce itd. Wszędzie poza Kosmosem. Papiery, potężny plik, przywiózł specjalny kurier. Miałem podpisać, kurier się spieszył, toteż o czytaniu dokumentu mowy nie było. Odmówiłem podpisu i się zaczęło.
Posłaniec nie przewidział, że przed jego wizytą, korzystając z komputera, przebrnąłem przez tekst umowy i – w konsekwencji – niczego nie podpiszę. Rezygnuję – tak rzekłem kurierowi złej nowiny. Na to usłyszałem, że będę obciążony kosztami przesyłki kurierskiej, a gdy to nie poskutkowało – pan kurier nazwał mnie ciemnotą, moherem, starym, wstecznym durniem. Po czym, podrywając żwir kołami swego potężnego auta dostawczego – odjechał.
Takich i podobnych wypadków, jak mój lub wspomnianej wcześniej pani Wandy, są u nas miliony. Nikt nie prowadzi statystyki, bo po co. Tylko w programach interwencyjnych TV od czasu do czasu słychać biadolenie, lament, często w wykonaniu posłów lub innych prominentów. W Internecie hulał niedawno „List otwarty do cwaniaczka” – przedstawiciela handlowego korporacji telekomunikacyjnej, który wcisnął złodziejską umowę, tak tam napisano, mamusi autora, pani starszej, a naiwnej. Tekst, przyznać trzeba, ostry, bezpardonowy. Najważniejsza gazeta wydrukowała go, jako epistołę swego dziennikarza. Fakty biły po oczach, toteż publikacja powinna wywołać burzę: Dociekania, pytania polityków, interpelacje poselskie. Tymczasem nic, nawet czegoś w rodzaju pisku myszy nie było.
Rozmaite firmy usługowe, w tym banki, tkwiące coraz mocniej w niepolskich rękach, nie są zainteresowane, by umowy z klientami były przejrzyste i zrozumiałe. Choćby tylko w miarę zrozumiałe. I wydrukowane w taki sposób, by można je odcyfrować bez lupy. Im ciemniej, im trudniej i gorzej dla klienta - tym lepiej cwaniakom, czy nie tak?
Obywatel, którego sprytnie naciągnięto, szuka pomocy u swego państwa, które wedle konstytucyjnego prawa ma obowiązek ochraniać. I natrafia na kamieni kupę – jak uczenie zauważył pewien minister podczas wykwintnego obiadu za pieniądze poddanych w eleganckiej restauracji. Owszem, są u nas rozmaite urzędy kontroli, regulacji, jest federacja ochrony konsumentów. Kompetencje tych instytucji są prawie żadne. Co najwyżej mogą pomóc napisać pismo, ba! nawet pozew sądowy. Tak dzieje się nie dlatego, że urzędnicy tych instancji są do niczego, tylko dlatego, że prawo, uchwalane niegdyś taśmowo pod szwagra, wujka itp. itd. - rozpina parasol ochronny nad kant-maszynkami i ich maszynistami.
Teraz wszyscy czekamy na zmianę, na inne lepsze, choćby tylko łaskawsze dla swych poddanych państwo. Wierzymy, że inna pogoda przyjdzie z jesienią. Taką mamy nadzieję. Będąc optymistą uważam, że nadzieja nigdy nie gaśnie i jest matką mądrych.
Wojciech Jurczak
foto: sxc.huJeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie