Reklama

Droga to szczęście

14/04/2011 12:02

artykuł ukazał się 24 marca w 559 wydaniu tygodnika Temat

 
  Świat jest mały. Aby trafić na jego krańce, wcale nie trzeba być nikim sławnym. Nie trzeba być też przerażająco bogatym. Wystarczy kochać przygodę i być choć trochę zarażonym bakcylem odkrywania nowych miejsc. Młoda podróżniczka rodem ze Szczecinka, Tyśka Lewandowska, właśnie udowodniła, że nie ma rzeczy niemożliwych. Dwa tygodnie temu wróciła z przeszło dwumiesięcznej podróży po Indochinach. Odwiedziła Tajlandię, Kambodżę, Malezję i Singapur. Jak sama przyznaje, ta podróż odmieniła jej życie.
   
To był przypadek
   Tyśka jest w drodze praktycznie od dzieciństwa. Najpierw podróżowała z rodziną po Polsce. Potem wyruszyła w Europę. - To już 6 rok takich wyjazdów. Pierwszy raz 5 lat temu wyjechałam do Turcji. Czkałam na znajomych, ale się wykruszyli. Pojechałam więc sama. Azja wyniknęła zupełnie przypadkowo. Adriano, włoski artysta rzeźbiarz zakochany w Azji poszukiwał fotografa, który towarzyszyłby mu podczas jego ostatniej wyprawy. Kiedy skończył 64 lata, chciał odwiedzić jedyny kraj, którego nie widział, czyli Kambodżę. Ponieważ na swoje wyprawy często zabierał studentów, absolwentów z różnych krajów, zgłosiłam się.
|- Oczywiście, że się bałam - dodaje Tyśka. - Wszyscy się bali. Sporo czasu zajęło mi przekonanie rodziny. Ale nie ryzykujesz - nie jedziesz. Zabezpieczyłam się na wszystkie możliwe sposoby i pojechałam.
Z Adriano nigdy wcześniej się nie widzieliśmy. Między nami były dwie generacje różnicy, nie miałam pojęcia, czy się zwyczajnie polubimy. Pierwszy raz spotkaliśmy się w Rzymie na lotnisku. Moim zadaniem poza robieniem zdjęć była jeszcze organizacja całej podróży. Na bieżąco rezerwowaliśmy hotele i samoloty. W szczycie sezonu, z pewnymi wymogami co do standardów, jakie miał Adriano, nie zawsze było to łatwe.
 
Zupełnie inny świat...
Nasza podróż trwała prawie dwa miesiące. W jej ostatnim etapie przez 25 dni byłam sama. Adriano w pewnym momencie chciał dokończyć swoją książkę. Stwierdził, że moje gadanie i głód zwiedzania go męczą, więc w Malezji rozdzieliliśmy się. Ja pojechałam do Kuala Lumpur i do Singapuru, a Adriano wrócił do Bangkoku, gdzie czekał na nasz lot powrotny.
Pierwsze wrażenia? Zależy od kraju. W Kambodży bieda i jeszcze raz bieda. Kambodża zdecydowanie różniła się od pozostałych miejsc. Im dalej na południe, tym standard życia się zwiększał. Było przede wszystkim drożej.
W Kambodży żyje się chwilą. Co było dla mnie nie do pojęcia jako architekta, nie ma tam czegoś takiego jak idea konserwacji zabytków. Architektura jest zachwycająca, ale nikt o nią nie dba. To inny świat. Celem jest to, żeby nakarmić swoją 10-osobową rodzinę. Dwa, trzy pokolenia rodziny mieszkają w jednym domku na palach o wymiarach 5 na 5 m. W porze mokrej dochodzą do tego zwierzęta, bo wszystko dookoła jest zalane.
To przede wszystkim wyjątkowo otwarci ludzie. Największym szokiem była dla mnie ich znajomość angielskiego. Niech się Europejczycy wstydzą, bo nie wszyscy w Europie mówią po angielsku! Nawet z babcią na bazarze za pomocą podstawowych zwrotów można się tam porozumieć. A u nas? Pójdziesz do sklepu, powiesz po angielsku, że chciałbyś kupić bułkę i nikt cię nie zrozumie. Tam jest inaczej.
Singapur to natomiast zupełnie inny świat. Przestrzeń zaprojektowana w najdrobniejszych szczegółach, wszystkie moje romantyczne wyobrażenia na temat tego niesamowitego miejsca spełniły się. Im dalej na południe, tym bardziej było widać w stylu bycia, w osobowościach ludzi, że mieli i mają ciut więcej kontaktów z Europą. W Kambodży wszystko jest z kolei bardzo tradycyjne. Do tej pory ludzie dziękują, kłaniając się ze złożonymi rękami. Wszędzie wchodzi się na boso, czy to do domu, czy do sklepu bądź restauracji.
 
 ...i inna kultura
Zdarzały się miejsca, w których pierwszy raz widziano białego człowieka. Dzieciaki podchodzą, chcą cię dotykać, zaglądają w oczy, ciągną za włosy. Byłam zdecydowanie najwyższa. I najbardziej biodrzasta. Były przypadki, kiedy na targowisku kobiety klepały mnie po biodrach, pytając, czy mam coś pochowane po kieszeniach.
Nie czułam się niebezpiecznie. Tropikalne choroby? Już na początku doświadczony Adriano poradził, abyśmy przez kilka dni jedli bardzo ostre potrawy. Nie było to trudne, bo tamtejsza kuchnia generalnie jest bardzo pikantna. Z tym samym uzasadnieniem jak w Afryce - aby zabić bakterie i zarazki.
Tam nie ma za wiele, dlatego ludzie wszystko, co jest, starają się przerobić na jedzenie. Kilkucentymetrowe karaluchy smażone na grillu są przysmakiem. Ja ich nie jadłam. Spróbowałam za to grillowanej żaby. Smakowała jak coś pomiędzy kurczakiem a frutti di mare. Poza tym, ludzie jedzą pająki, kraby, owoce morza, małe rybki, krewetki - słowem wszystko, co się da. Mięso jest mało dostępne i drogie. Najczęściej jest to więc wegetariańska dieta. Jak się zdarzy jakaś larwa albo robaczek, to oni to usmażą i zjedzą. No i wyjątkowo tropikalne warzywa i owoce, których nazw nawet nie znam. Jabłko jest owocem z wyższej półki. A tak, melony, papaje, czyli to, co u nas jest ściągane z zagranicy.
 
Uśmiech kosztuje niewiele
Do Siem Reap w Kambodży trafiliśmy 24 stycznia. Oboje dostaliśmy oparzeń słonecznych, dlatego postanowiliśmy spędzić tam trochę czasu, żeby dojść do siebie. Akurat niedaleko naszego hotelu odbywał się pogrzeb. Kambodżańskie tradycje pogrzebowe wyglądają tak, że wydawane jest przyjęcie. Tym większe, im bogatsza rodzina. Przez kilka dni słychać tylko modlitwy i lamentujących ludzi. Wszystko na głośnikach. Byłam ciekawa, więc poszłam tam zrobić kilka zdjęć. Weszłam potem do sklepiku i usłyszałam jak dzieciaki z domu obok coś do mnie krzyczą. Na drugi dzień tak samo. Pomyślałam, że tam zajdę. No i zaszłam.
To był dom opieki. Trafiłam na wolontariuszkę z Australii, która mi o wszystkim opowiedziała. W domu mieszkało 22 dzieci z czego 2 była dziećmi małżeństwa, które założyło dom. Historie dzieci były różne. Albo były sierotami, albo ich rodzice wyjechali do miasta, albo były bite, albo umierały z głodu, albo były chore. W domu dzieci te znalazły opiekę; mają też jednak swoje obowiązki. Uczą się angielskiego, co zdolniejsze idą do szkoły.
Na szkołę w Kambodży nie wszystkich stać. Trzeba mieć mundurek, a to jest wydatek. Poza tym system wygląda tak, że nauczyciel, owszem prowadzi lekcje, ale za sprawdzenie pracy domowej lub sprawdzianu trzeba mu zapłacić. Dzieciaki chodzą więc do szkoły, ale się nie rozwijają, bo nie znają swoich błędów.
Wyszłam do sklepu po wodę. Miałam w portfelu 20 dolarów, więc kupiłam dzieciakom mleczka sojowe. Zwyczajne. Radość tych dzieci była niesamowita. Wieczorem była mała uroczystość, tańce zabawy. Nauczyłam ich polskich gier, które pamiętałam z przedszkola. Śpiew wyciskał łzy. Przychodziłam codziennie. Po tygodniu dzieci nie chciały mnie wypuścić.
Usiadłam, żeby wszystko opisać na blogu (http://imposibilis.wordpress.com/). Popatrzyłam na stan konta i pomyślałam, co ja jeszcze mogę zrobić. Wtedy narodził się pomysł, aby za pośrednictwem bloga dać znać ludziom. Może ktoś wyśle parę groszy. Uzbierałam w sumie 600 dolarów. Nie spodziewałam się tego. Zakupy podzieliłam na trzy tury. Pierwszego dnia kupiliśmy uniformy i przybory szkolne. Drugiego zabawki, malowanki. Trzeciego - jedzenie, które okazało się największym wyzwaniem. Zapytałam najpierw, czego najbardziej potrzeba. Taka mała rzecz... Dzieciaki do tej pory piszą do mnie maile. Ćwiczą angielski. Mama tego domu też pisze. Napisała mi, że 4 marca (wiedzieli, kiedy wylatuję) machali do wszystkich samolotów, a sporo ich tam lata. Kiedy myślisz o tym, to te 600 dolarów wydaje się niczym.
 
Żeby kiedyś wrócić
Każda podróż czegoś o sobie uczy. Do tej pory wolontariat był przykrywką do zwiedzania, odkrywania, bycia gdzie indziej. Teraz już wiem, że może smakować całkiem fajnie. Nie wiem, jakby to było gdybym, została tam pół roku. To jest trudniejsze. Przyjechać i żyć, uczyć, coś budować... Są osoby, które przetrzymują deszcze, upały, żyją w trudnych warunkach. To jest prawdziwy wolontariat. Mam zasadę, że nie wracam. Ale tam bardzo chciałabym wrócić.
Tęskni się. Jednak po czasie zamienia się to w pozytywną energię, żeby zobaczyć jak najwięcej i opowiedzieć jak najwięcej. Jeśli kogoś taka opowieść zaciekawiła lub zainspirowała, to już jest dużo.
Można się spełniać i realizować na wiele sposobów. Ja czuję to, kiedy siadam w pociągu i widzę przez okno uciekający krajobraz. Szczęście to być w drodze. Nie ma czego zazdrościć. Wystarczy spakować się i wyjechać. To nic trudnego. Naprawdę.

Poniżej - 121 fotografii z Kambodży, Tajlandii, Malezji i Singapuru. Zdjęcia: Adriano Bocca / Tyśka Lewandowska.

artykuł ukazał się 24 marca w 559 wydaniu tygodnika Temat

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Terenia - niezalogowany 2011-06-06 02:39:54

    Od kołobrzeskiej proszę się odczepić !

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    Kołobrzeska - niezalogowany 2011-04-15 22:00:59

    Mówisz o znajomości języka angielskiego..... W Tajlandii nie mieli delegatów Stalina i dlatego w języku angielskim mówią lepiej niż my - nawet na Kołobrzeskiej, skąd Ty pochodzisz.

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis
  • Awatar użytkownika
    aga - niezalogowany 2011-04-15 14:01:54

    SUPER! Jestem pod wrażeniem... :)

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do