Reklama

Aconcagua - góra piękna, ale kapryśna

24/04/2011 11:23

Artykuł z archiwum. Ukazał się w 561 wydaniu tygodnika Temat 7 kwietnia 2011

"Nic nie zapowiadało, że tak potoczy się los naszego wejścia. Świeciło słońce, mieliśmy energię i odpowiednie nastawienie. Góra była nasza. "Anka" miała jednak inne plany wobec nas."

Pamiętacie Maćka Grunta? To komendant 13 Czarnego Szczepu im. Zawiszy Czarnego. Prywatnie - pasjonat przygody i wspinaczki wysokogórskiej oraz nasz redakcyjny Ambasador. Niespełna pół roku temu był Państwa oczami podczas wspinaczki na najwyższy szczyt Afryki - Kilimandżaro (5895 m. n.p.m.). Dziś opowiada nam o wyprawie na kolejny już szczyt, zaliczany do "Korony Ziemi" - Aconcagua (6962 m. n.p.m.). Piękny, choć bardzo trudny technicznie szczyt w Ameryce Południowej. To już trzecia, po wspomnianym Kili oraz kaukaskim Elbrusie (5642 m. n.p.m.) góra, którą postanowił zdobyć. Temat Szczecinecki po raz kolejny był patronem medialnym wyprawy Maćka.
Zapraszamy do poznania przygody opowiedzianej luźnymi słowami, przy gorącej herbacie, tuż po powrocie do Ojczyzny. Historii pełnej niepewności, wysiłku, strachu i niezapomnianych emocji. Namacalnego starcia z naturą, która nie zostawiła na Maćku suchej nitki...
 
Niewinne początki
  - Wszystko rozpoczyna się w niewielkiej wsi Puente del Inca w Argentynie. Tam znajduje się skromna brama Parku Narodowego Aconcagua, miejsce w którym zaczynasz czuć zapach zbliżającej się przygody i nieuchronnie wkraczasz w świat wyzwania, które rzucasz górze i samemu sobie. Tu dostajesz też pierwszą torebkę, z którą nie rozstajesz się do powrotu w to samo miejsce. To oczywiście torba na śmieci. Pod groźbą ogromnych kar zabrania się wyrzucania czegokolwiek na terenie Parku. W tym momencie od góry dzieli cię odległość około 35 kilometrów. Na początku do pokonania jest jednak stosunkowo niewiele, bo tylko 8 kilometrów, które dzielą od pośredniej bazy - Confuencia. Można spokojnie powiedzieć, że spacer ten należy wręcz do przyjemnych. Jest to dobry, trekkingowy marsz, z pięknymi widokami i przyjemną atmosferą.
  - Na miejscu zastaliśmy przygotowany wcześniej obóz, który stoi tam cały rok. Do dyspozycji turystów są namioty, a w nich odpowiedniki polskich, wojskowych prycz piętrowych. Można się tam jednak bardzo wygodnie przespać i przygotować do dalszego marszu. Jest to też idealne miejsce, by rozpocząć aklimatyzację wysokościową. W dzień spacery. Wchodzimy wysoko, a na wieczór schodzimy znów do obozu, by pozwolić organizmowi najpierw przyzwyczajać się do innego ciśnienia, a następnie dać szansę regeneracji. Prawdziwa przygoda zaczyna się kilka kilometrów dalej, w bazie Plaza de Mulas (Plac Mułów - dop. aut.), która znajduje się na wysokości 4200 metrów. Co prawda - trzeba do niej iść dwa dni doliną Horcones, ale tu zakłada się pierwszy samodzielny obóz i... kończą się żarty.
 
Szczegółowe planowanie
  - Cała przygoda z wejściem i zejściem zajęła nam 15 dni. To bardzo krótko, bo większość wypraw planowana jest na 18 dni. My nie mogliśmy sobie na to pozwolić. Niestety, praca, urlopy i kilka innych rzeczy nie pozwoliło nam na tak długą wyprawę. Mogliśmy sobie za to pozwolić na skrócenie czasu wejścia tylko dlatego, że każdy z członków wyprawy niedawno wspinał się na jakiś szczyt i aklimatyzację wysokościową niedawno przeszedł. Było nam po prostu odrobinę łatwiej.
  - Wszystko trzeba jednak zaplanować dużo wcześniej, z aptekarską wręcz dokładnością. Z jednej strony planujesz i starasz się wszystko przewidzieć, a z drugiej - musisz zastanowić się, nad ekstremalnymi przypadkami załamania pogody, gdy np. śnieżyca odcina od świata na kilka dni w obozie. Potrzebne są więc posiłki na długo więcej, niż planowana ilość dni wyprawy. Spory bufor jedzenia to podstawa. Teoretycznie planuje się łatwo, ale później życie i góra weryfikują wszystkie plany. Nasze plany w pewnym momencie przewróciliśmy do góry nogami. W trakcie wejścia postanowiliśmy ominąć jeden obóz i zaoszczędzić jeden dzień.
 
Szykujemy się i...
  - Dobra wspinaczka zaczyna się od Plaza de Mulas. Wcześniej to tylko trekkingowe podejścia. Malownicze i kolorowe, technicznie mało skomplikowane. Pojawiając się jednak na placu Mułów widzisz lodowiec i zaczynasz rozumieć, że zaczyna się walka o każdy metr w górę. Zaczynają się wiec wyprawy w górę i w dół, wchodzisz i schodzisz, aby każdego dnia być coraz bliżej szczytu. Nieważne, że tylko na chwilę. W tym obozie spędziliśmy trzy dni, podczas których przeszliśmy wiele kilometrów w celu lepszego zaaklimatyzowania się na tej wysokości. Był to także najodpowiedniejszy moment, aby sprawdzić dokładnie i jeszcze raz spakować cały ekwipunek. Całość rozłożyliśmy na widoku i planowaliśmy, co kto z nas zabierze; ile potrzebujemy namiotów, liofilizatów (wysuszony, pełnowartościowy posiłek - dop. aut.) i drobnego sprzętu. Później przyszedł czas na wejście.
  - Ekwipunek składa się z dwóch kompletów takich samych rzeczy. Na każdą parę przypadają więc: dwa namioty, cztery śpiwory, dwa komplety kuchenek gazowych, butli - to w sumie grubo ponad 40 kilogramów na osobę. Nie ma wiec możliwości, aby przenieść to na raz. Cała zabawa zaczyna się wtedy, gdy wychodzisz z pierwszym pakietem depozytu twoich własnych gratów. Jednego dnia bierzesz namioty plus drobny ekwipunek i idziesz do następnego obozu, zostawiasz to i schodzisz znów na dół. Następnego dnia bierzesz jedzenie oraz śpiwory i wtedy dopiero śpisz w obozie wyżej. Kolejnego dnia odpoczywasz, aklimatyzujesz się, a później znów wyżej, znów na dół, żeby następnego dnia wrócić tam, gdzie już byłeś. Tak wygląda aklimatyzacja i targanie ekwipunku. Nie ma innej metody. Tu właśnie kłania się logistyka górska. Trzeba przewidzieć wszystko, a łatwo popełnić błąd. Znane są sytuacje, gdy ekipy przebywały odcięte przez kilka dni w obozie bez śpiworów, bo te zostały już zaniesione już do nowej bazy. Z resztą my również pożyczyliśmy puchowy śpiwór ekipie argentyńskiej, która go potrzebowała. Mieliśmy jeden więcej, przydał im się nasz zapas.
 
Monotonna codzienność
  - Dzień odpoczynku i tak jest pełen pracy. W górach nie siedzisz nawet chwili bezczynnie. Podstawową sprawą jest zdobywanie wody, która jest niezbędna do prawidłowej pracy organizmu, a co za tym idzie - do przeżycia. Podczas dni aklimatyzacji pozwalaliśmy sobie na spanie do godziny siódmej. Praca zaczyna się już po przebudzeniu, które nie jest łatwe. Śpiwór jest cały zamarznięty od zewnątrz. Zamarza na nim para wodna, powstająca w namiocie podczas oddychania. Półtorej godziny później można już było wyciągnąć śpiwory i suszyć je na słońcu. Pierwszą rzeczą, jaką każdego dnia robiliśmy po obudzeniu, było włączenie kuchenek i topienie śniegu. Zbite bryły gromadziliśmy wcześniej w reklamówkach. Kaloryczność gazu nie jest wielka, więc jak łatwo się domyślić, sporo czasu potrzeba na przygotowanie zapasu wody niezbędnego na cały dzień, czyli około 5-6 litrów. Trwa to zazwyczaj większość dnia, bo przy okazji trzeba też przygotować zapas wody na wejścia. Cokolwiek więc robisz - kuchenki działają na okrągło.
  - Podjęliśmy decyzję o wejściu w bardzo trudnym okresie. Można powiedzieć, że był to ostateczny termin, całkowity koniec sezonu na zdobywanie szczytu. "Anka" bywa już wtedy bardzo kapryśna i nie pozwala się za często zdobyć. Okazało się, że zostaliśmy wypuszczeni jako jedna z ostatnich grup. Przyznam, że liczyliśmy na to, że pogoda pozwoli nam jeszcze wejść i zakończyć naszą wyprawę sukcesem, aczkolwiek statystyki są w tej mierze bezlitosne. Najwięcej udanych wejść jest w grudniu. Później ta ilość drastycznie spada, a warunki pogodowe są dużo gorsze i mniej przewidywalne. W tym roku troszkę się zamieszało, bo grudzień był miesiącem trudnym pogodowo i niewielu zdobyło szczyt, za to styczeń był bardzo udanym miesiącem. To jest natura, a ona lubi płatać figle.
 
Złe znaki
  - Kilkanaście dni przed nami górę próbowali zdobyć nasi rodacy, którym się nie udało. Ich wyprawa zakończyła się tragicznie i śmierć zabrała naprawdę dobrych chłopaków. My o tym niepowodzeniu dowiedzieliśmy się w momencie odbierania pozwoleń na wejście, już w biurze Parku Narodowego. Korzystaliśmy jeszcze wtedy z dobrodziejstw Internetu i sporo o tym czytaliśmy. Warunki pogodowe zaczynały się już zmieniać na bardzo trudne. Wiele ekip, które schodziły na dół opowiadało o natychmiastowych zmianach aury, o zagrożeniach, pojawiających się w kilka minut. Docierały do nas także wiadomości o kolejnych nieudanych wejściach. Tu pojawił się pierwszy problem z nastrojami w grupie. Delikatnie mówiąc, nie były dobre, bo już na starcie czuliśmy, że nie będzie łatwo. Jednak do wyprawy szykowaliśmy się kilka miesięcy, pojechaliśmy na drugi koniec świata i zdecydowaliśmy, że nie odpuścimy. Idziemy w górę.
  - Pogoda nie była ani pierwszym, ani ostatnim znakiem, który nie wróżył nic dobrego. Przyznam, że początkowo podchodziliśmy do tego jako "dobrego złych początków". Mieliśmy nadzieję, że pecha wyczerpiemy, zanim zaczniemy wchodzić na szczyt. Zaczęło się od problemów z uzyskaniem pozwolenia na wejście. Później swoje pięć minut mieli złodzieje, którzy na lotnisku w Buenos Aires przywłaszczyli sobie część sprzętu jednego z członków wyprawy. Musieliśmy w trybie awaryjnym dokupić raki, buty do wspinaczki i kilka innych drobiazgów. Teraz już wiemy, że na tamtejszym lotnisku trzeba bardzo uważać na swój bagaż. Do tego doszły informacje o śmierci naszych rodaków, którym nie udało się zejść z góry. Staraliśmy się jednak skoncentrować na tym, żeby zrobić perfekcyjnie to, co tak długo planowaliśmy. Wiem, że sukces zależy od wielu czynników, ale jeśli góra pozwoli, a my damy z siebie wszystko - sukces murowany.
 
Śmierć na wyciągnięcie ręki
  - Wszystkie dotychczasowe, złe znaki nie zrobiły na nas jednak jakiegoś większego wrażenia. Niestety, jak się miało okazać już niebawem - góra przygotowała nam jeszcze jedno ostrzeżenie. Nasze drogi skrzyżowały się ze śmiercią. Wszystko wydarzyło się, gdy byliśmy już w drugiej bazie, czyli w "Gnieździe Kondorów". Na trasie wejścia wydarzył się wypadek i zginęła w nim młoda kobieta - polska turystka. Dziewczyna straciła życie w bardzo przykrych okolicznościach, ponieważ została... zostawiona przez swoich znajomych i nie dała rady zejść sama. Zmarła. Wiem, że jej ekipa próbowała wejść i przeszkodziła im w tym pogoda. Podjęli więc decyzję o zejściu. Ona szła ostatnia. Niestety, nie zdołała zejść, bo jej znajomi najzwyczajniej w świecie zostawili ją tam, pomimo, że nie było żadnych przesłanek, aby zachować się w taki sposób. Warunki były trudne, ale nie aż tak złe, by kogoś zostawić samemu sobie! My musieliśmy zidentyfikować ją i potwierdzić, że posiada przy sobie polskie dokumenty. Straż Parkowa przyciągnęła ją na saniach pod nasz namiot. Ciało zostało w naszym obozie aż do przylotu śmigłowca, który odtransportował ja na dół. Spędziła u nas kilka godzin. Ten tragiczny incydent utwierdził nas jednak w przekonaniu, że łatwo nie będzie. Był to jednocześnie impuls do ostatecznego przekonania, że za wszelką cenę musimy być drużyną. Nabraliśmy pewności, że albo wejdziemy wszyscy, albo nie wejdzie nikt z nas. Jeden za wszystkich...
  - Jestem pewien, że ta śmierć przyczyniła się do tego, że ilość ciał, które trzeba było odtransportować do Polski nie zwiększyła się... o nasze. Wiem, że wspomnienie martwej dziewczyny na sankach pomogło nam podjąć decyzję w krytycznym momencie przy ataku szczytowym, dzięki której żyję i jestem tu dzisiaj. Góra pokazała swoje brutalne oblicze już kilka dni później. Nic nie zapowiadało, że tak własnie potoczy się los naszego wejścia. Świeciło słońce, mieliśmy energię i odpowiednie nastawienie. Góra była nasza. "Anka" miała jednak inne plany wobec nas.
 
...w drogę, na szczyt!
  - Sprawdziliśmy prognozy pogody i dowiedzieliśmy się, że przez najbliższe cztery dni przewidywane jest okno pogody odpowiedniej do wejścia. Identyczne raporty przyszły do nas z satelity oraz ze Straży Parkowej. Właśnie wtedy przyśpieszyliśmy i zmieniliśmy plany, by zdążyć dotrzeć na szczyt przy ładnej pogodzie. Minęliśmy jedną bazę i założyliśmy obóz powyżej 5 tysięcy metrów. Spędziliśmy w nim tylko dwa dni i rozpoczęliśmy energiczne wyrzucanie ekwipunku do ostatniej bazy, popularnie zwanej "Kilerą". To punkt, z którego przeprowadza się już ataki szczytowe. Ostatecznie udało się wynieść cały sprzęt, ciągle korzystając z dobrodziejstwa dobrej pogody. Wszyscy byli w formie, widoki niesamowite, a co za tym idzie - mieliśmy odpowiednie nastawienie. Sprawdziliśmy wszystko raz jeszcze, zapakowaliśmy posiłki, uzupełniliśmy wodę - nie mogło się nie udać. Góra miała być nasza...
  - Podczas ataku szczytowego zrozumieliśmy, jak jest bezlitosna. Jak okrutnie potrafi zweryfikować nawet najlepiej przygotowane i zgrane zespoły. My swoje, a góra swoje. Zabrakło nam 20 minut, żeby dojść na szczyt. Taki czas przesądził o tym, że musieliśmy ogłosić kapitulację. Najgorsza część trasy, zaplanowanej na ten dzień, była już za nami. Przeszliśmy bardzo trudny trawers, a przed nami było już tylko ostatnie podejście. Co prawda trudne technicznie, ale ostatnie. Widzieliśmy już szczyt! Był dosłownie na wyciągnięcie ręki. Szedłem z "Doktorem" w pierwszej parze i wiedzieliśmy doskonale, że się nie poddamy. W pewnym momencie, przy szczycie góry uformowała się chmura, która zwiastowała problemy. Liczyliśmy jednak, że dopadną nas one dopiero podczas zejścia. Udało nam się zdobyć grań szczytową, z której już tylko kilkadziesiąt metrów dzieliło nas od dachu Ameryki Południowej. Tu jednak skończyła się nasza przygoda. Miejsce to nazywa się Salida de Guanaco i znajduje się na wysokości około 6900 metrów.
- W przeciągu pięciu minut widoczność spadła niemal do zera. Zaczął w nas sypać grad i śnieg. Był tak gęsty, że nie widziałem swoich wyciągniętych dłoni w pomarańczowych rękawiczkach! Wtedy jeszcze chcieliśmy iść dalej, bo wierzyliśmy, że na szczyt poprowadzą nas bezbłędnie wskazania GPS, w który byliśmy wyposażeni. Decyzja zapadła jednak 300 metrów pod nami.
 
...jest problem z Magdą
  - Nie mogliśmy wiedzieć, co dzieje się z idącymi za nami. Nikt nie sygnalizował problemów, więc szliśmy. W tym czasie jedna z naszych koleżanek dostała obrzęku mózgu. Tak zdiagnozował jej stan szef wyprawy i taką wiadomość usłyszeliśmy nagle przez radio: - Panowie, jest problem z Magdą. Potrzebuje natychmiastowej pomocy lekarskiej - wykrzyczał Wojtek. "Doktor" miał przy sobie leki i tylko on mógł je podać. W ruch poszły niezbędne medykamenty i sterydy, będące ostatnią szansą na uratowanie życia naszej towarzyszki. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że broniła się bardzo agresywnie przed podaniem leków. Twierdziła, że nic jej nie jest, a w rzeczywistości miała już omamy. Ostatecznie okazało się, że podane leki uratowały jej życie.
- Prawdę mówiąc: "Doktor" dał mi wybór i możliwość dokończenia wspinaczki samemu, ale stwierdziliśmy, że szliśmy tam jako zespół i tak mieliśmy to zakończyć. Wszystkie pozostałe siły poszły w ratowanie naszej koleżanki oraz powrót. Przyznam się, że decyzja o przerwaniu wejścia miała też związek z tą dziewczyną, której ciało trafiło pod nasz namiot na sankach. Popatrzeliśmy jeszcze tylko chwilę w stronę szczytu, który był już całkowicie niewidoczny i zaczęliśmy schodzić.
 
W dół "po omacku"
  - Stopień trudności zejścia, jaki zafundowała nam góra była tak niewyobrażalny, że do dziś cieszę się, że nie skończyło się to dla nikogo tragicznie. Kilka odmrożeń i piekielne zmęczenie to ostateczny bilans, w który bardzo trudno jest mi dziś uwierzyć. Ja sam przewracałem się już ze zmęczenia w drodze powrotnej, a dodam, że byłem dobrze przygotowany do wyprawy. Myślę, że ogromne znaczenie ma tutaj fakt, czy zdobędziesz szczyt. Gdy ci się uda - jesteś naładowany energią i pozytywnymi emocjami, które wykorzystujesz podczas zejścia. Jeśli jednak nie uda się wejść, to pozostają myśli, złość i rozgoryczenie, a to nie pomaga w tym trudnym momencie, jakim jest droga w dół. Ten dzień można podsumować tak: 22 godziny nadludzkiego wysiłku, z czego ostatnie 12 to prawdziwe piekło. Zejście było prawdziwym koszmarem.
  - Mówi się, że potrzeba 40% energii na wejście, a 60% na zejście z góry, ale tylko przy założeniu, że wejdziesz. Dostajesz bowiem wtedy takiego kopa adrenaliny, że można przenosić góry. Pamiętam inne sukcesy, gdy wchodziłem na szczyt, wyciągałem posiłek, termos, robiłem zdjęcia z flagą. Smak sukcesu jest wówczas tak fantastyczny, że uskrzydla cię do zejścia. Inaczej jest, gdy musisz podjąć decyzję, że zawracasz. Wtedy wszystkie siły puszczają. Zwłaszcza, że tych sił nie masz za wiele, bo podczas przebywania powyżej 6 tysięcy metrów twój organizm nie regeneruje się. Jest tylko jedna szansa na wejście. Jeśli się nie uda - przegrywasz.
 
Dwa tajemnicze woreczki
  - Bardzo bawiły nas zasady panujące w Parku Aconcagua. Tam obowiązują bardzo surowe przepisy utrzymania czystości na szlakach i terenach do nich przyległych. Argentyńczycy wyszli naprzeciw ekologii osiągając granice absurdu, ale dzięki temu jest tam wyjątkowo czysto. Pierwszą oznaką, że panują tu nieco inne zasady, jest przekazywana ci z pełną powagą torba na śmieci, z której musisz się rozliczyć, opuszczając granice Parku. Nieco później dostajesz także drugą torbę, zwaną "Shitbag-iem". Z tym workiem również się nie rozstajesz. Do niego nie wrzucasz jednak śmieci, a załatwiasz konkretniejsze potrzeby fizjologiczne. Torbę przyczepia się do plecaka i wesoło maszeruje z nią dalej. Z obu trzeba się na koniec "rozliczyć". Tubylcy traktują to wyjątkowo poważnie. Kary za złamanie zasad są bardzo wysokie - 1000 dolarów amerykańskich.
 
Plany, plany
  - Co dalej? Coś tam planuję, ale na razie chciałbym dojść do siebie po "Ance". Nie tylko fizycznie, ale i psychicznie bardzo potrzebuję odpoczynku. Dostałem propozycję wzięcia udziału w wyprawie na dziewiczy siedmiotysięcznik w Pakistanie. To będzie na pewno bardzo ciekawa przygoda. Co prawda nie będę w ekipie przewidzianej na atak szczytowy, ale dla mnie udział w tym przedsięwzięciu już jest ogromnym zaszczytem. Przy okazji otworzy się przed nami możliwość wejścia na kilka dziewiczych sześciotysięczników i w tym upatruję swoje spore szanse. Formą podziękowania za wzięcie udziału w wyprawie będzie możliwość uczestniczenia w dalszych eksploracjach nieznanych szczytów.
- Czy wrócę na "Ankę"? Co za pytanie? Nie odpuszczę górze. Wracamy tam za rok. Tym razem, na złość, pójdziemy trudniejszą trasą!
(mt)

Artykuł z archiwum. Ukazał się w 561 wydaniu tygodnika Temat 7 kwietnia 2011

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Wróć do