
Na dürerowskiej rycinie przedstawiającej czterech jeźdźców Apokalipsy, na pierwszym planie, na lichej i wychudzonej szkapie pędzi z kosą w dłoni zgrzybiały starzec - to Śmierć. Mimo że pozostałych jego trzech kompanów ma znacznie bardziej potężne postury, to właśnie on (ona?) wzbudza największe przerażenie i popłoch. Może dlatego, że do połowy XIX wieku oprócz nadspodziewanie często szalejącego czerwonego kura miasta, w tym i Szczecinek, niezliczoną ilość razy padały ofiarami epidemii.
Najstraszniejszą w historii Europy była epidemia czarnej ospy. Pochód starca z kosą rozpoczął się pod koniec 1347 roku od sycylijskiego portu Messina. Miejscowe szczury wymieszały się z tymi ze statków przywiezionymi znad Morza Czarnego, a żyjące na nich zarażone pchły przenosiły zarazę na ludzi. Zaledwie dwa lata potem dżuma opanowała już pół kontynentu, a około 1350 roku dotarła nad dzisiejsze terytorium Polski.
To właśnie wtedy księżna Elżbieta - córka Kazimierza Wielkiego - uciekając przed czwartym jeźdźcem Apokalipsy, schroniła się w leżącym nad jeziorem Trzesiecko klasztorze Marientron. Gwoli przypomnienia dodam, że tutaj też dokonała swego żywota. O skutkach czarnej ospy w mieście nic nie wiadomo. Prawdopodobnie w tym czasie, na położonym tuż za miejskimi wałami wzgórzu, musiała powstać kaplica - szpital św. Jerzego. Z czasem od jej patrona przyjęła się także nazwa samego wzgórza.
Walka z zarazą polegała głównie na odseparowaniu chorych nieszczęśników od reszty mieszkańców. Mogli tam już tylko umierać, bo przecież o wyleczeniu nie było mowy... Aby umarłych daleko nie nosić, tuż obok urządzono również cmentarz. W tym miejscu należy dodać, że w ówczesnej Europie, która w tym czasie nieco przypominała współczesny ponadnarodowy organizm zwany Unią Europejską, szpitali pod wezwaniem św. Jerzego było około 20 tysięcy. Zazwyczaj lokowano je poza miejskimi murami. Ponieważ w Szczecinku murów nigdy nie było, kaplica była poza wałami.
Trudno jeszcze mówić o zinstytucjonalizowanej ochronie zdrowia, ale z pewnością w okresie średniowiecza taką rolę pełniły szpitale św. Jerzego. W dzisiejszym pojęciu były to raczej przytuliska - hospicja, w których co najwyżej można było bez przeszkód umrzeć na szalejącą co jakiś czas czarną ospę lub inną cholerę. Taką rolę w Szczecinku pełniła kaplica św. Jerzego na Pruskim Przedmieściu. Położona była już poza miejskimi wałami, na wzgórzu, na którym dzisiaj dogorywa – inne określenie będzie raczej nie na miejscu – wieża wodociągowa.
Wzgórze św. Jerzego położone było najbliżej Bramy Pruskiej. To stąd u jego podnóża rozpoczynał się trakt, biegnący w kierunku przejścia granicznego na Gwdzie. Było to miejsce gdzie mieszkańcy w ostatniej chwili mogli salwować się ucieczką, ratując swój dobytek przed zachłannymi wodami Trzesiecka i Wielimia i nie mniej kapryśnej przy tym bardzo zdradliwej - Niezdobnej. Piaszczysta, otoczona bagnistym terenem górka, pełniła w okresie średniowiecza jeszcze jedną i kto wie może najważniejsza funkcję. To tutaj chowano zmarłych na zarazę i to tutaj znajdowała się kapliczka – szpital św. Jerzego. Pierwsze tego typu szpitale lokowane za miejskimi murami pojawiły się na początku XIII w. W tym czasie powstało ich ok. 20 tysięcy! Zarażeni dżumą lub inną cholerą, musieli opuścić miejskie mury. Ich azylem stawały się szpitale św. Jerzego. Choroba wykluczała ich z lokalnej społeczności. Ponieważ szanse na wyzdrowienie były raczej mizerne, więc swój ziemski żywot kończyli zazwyczaj w tym miejscu. Nieszczęśników grzebano ich tuż pod szpitalnym murem.
Zazwyczaj tego typu szpitalami opiekowali się głównie zakonnicy. Być może opiekę nad szpitalem sprawowali augustianie z tutejszego Marientronu.
Tomasz Kantzow, szesnastowieczny kronikarz, w swoim dziele „Pomerania”, zamieścił znamienne słowa dotyczące ufundowania przez Bogusława, Barnima i Warcisława klasztoru Marientron: Książęta zaś nakazali im (zakonnikom – dop, red.) jako i wszystkim duchownym w kraju, szczerze Pana Boga naszego prosić, iżby łaskawie zarazę wszelką uspokoić wreszcie raczył i oddalić, która lat kilka w całych szalała Niemczech, tylu zabierajac ludzi, że niebawem ledwie trzecia część narodu została przy życiu.
Znaczącym okresem dla wzgórza św. Jerzego a także samego miasta były czasy wojen napoleońskich. Tylko w 1807 roku przez miasto przeszło ok. 83 tysięcy Francuzów. Od grudnia 1812 do lutego 1813 w szczecineckich lazaretach z chorób i wycieńczenia, zmarło w sumie 119 żołnierzy Wielkiej Armii. Na miejsce pochówku w 10-15 osobowych mogiłach wybrano teren na południe od kirkutu. W 1814 roku istniejącą jeszcze kaplicę św. Jerzego zamieniono ma magazyn prochu strzelniczego. Po zakończeniu wojen napoleońskich stary szpital, a właściwie kaplicę, zamieniono na magazyn prochu strzelniczego. Pamiętną dla wzgórza datą był 18 grudzień 1847 roku . Tego dnia spaliło się tam, jak to potem wyliczano, 85 stodół zapełnionych zbiorami pod dachy.
Wprawdzie do naszych czasów nie zachowały się wcześniejsze dokumenty, ale tylko w siedemnastym wieku naliczono w ówczesnym Szczecinku aż 5 epidemii: w 1602 roku (453 ofiary), następna w 1630 roku (500 ofiar), potem w roku 1636 (300 ofiar) i wreszcie ostatnia, która swoje żniwo zbierała przez dwa lata, począwszy od 1653 roku.
Lokalne kroniki odnotowały, że pierwszy lekarz w Szczecinku pojawił się dopiero w 1573 roku. Czy zwyczajem swoich kolegów po fachu z dalekiej Italii, przychodził do zadżumionych ubrany w długą pelerynę, kapelusz, rękawiczki, maskę i okulary- tego nie wiemy. W każdym razie efekty jego pracy z pewnością musiały być mizerne.
W 1640 roku za sprawą księżnej Jadwigi Brunszwickiej utworzony został szpital św. Jadwigi. Księżna wprawdzie przeznaczyła w swoim testamencie na ten cel 2 tys. guldenów, jednak już w końcu XVII wieku suma ta okazała się dalece niewystarczająca na jego utrzymanie. Szpital znajdował się przed Bramą Białogardzką (skrzyżowanie dzisiejszej ul. Boh. Warszawy - dawniej Królewskiej - z ul. Podwale i Junacką). Nie wiadomo, jak szpital sobie radził w epoce wojen, najazdów, pożarów i pomorów. W każdym razie dotrwał aż do 1803 roku. Wtedy to wskutek fatalnego stanu budynku, szpital zlikwidowano.
Wiadomo również, że w 1635 roku w Szczecinku była już instytucja lekarza miejskiego. Niestety, chyba nie na długo. Wiemy, że od 1657 roku w mieście rezydował chirurg, który nie przeżył szalejącej zarazy. Potem już nie było żadnego medyka, który nie tylko mógłby się pochwalić wykształceniem uniwersyteckim, ale choćby nawet takiego, który byłby przyuczony do zawodu. Rolę lekarza w tym czasie przejął... miejscowy aptekarz, a mówiąc dokładniej aptekarski czeladnik. Ponieważ na bezrybiu i rak rybą, dlatego w 1659 roku otrzymał od burmistrza koncesję na prowadzenie apteki. W tym czasie aptekarze zajmowali się oprócz przygotowania leków, także sprzedażą towarów kolonialnych. W pewnym momencie, a było to na przełomie XVII i XVIII wieku, szczecinecka apteka była jedyną w promieniu 10 mil. Przeliczając to na współczesną jednostkę miary tenże promień wynosił ok. 70 km!
Ale nic to. Podczas wojny siedmioletniej (1756 – 1763), którą uważano za pierwszą „wojnę światową" w mieście zabrakło nawet aptekarza. Poprawa nastąpiła w połowie XVIII wieku, wówczas kiedy Szczecinek stał się miastem garnizonowym. Wojskowy felczer lub chirurg przyjmował również mieszczan. Jeszcze w okresie międzywojennym w Szczecinku istniały jedynie dwie apteki – obie przy Rynku (dz. pl. Wolności) pod numerem 2 i 8. Dla porównania dzisiaj jest ich 18.
Stan zdrowia mieszkańców, a także opieka lekarska – jeśli w ogóle można powiedzieć, że takowa istniała - poprawił się w połowie XVIII wieku. Z pewnością wpływ na to miała lepsza jakość wody. Pod koniec tego wieku w mieście czynnych było 8 studni publicznych i 40 prywatnych. Z dokumentów wynika, że w 1789 -1790 roku zmarło 86 osób, w tym aż 52 dzieci.
W połowie XIX wieku w mieście były 3 szpitale i 14 pomp publicznych, a także trzy cmentarze – dwa chrześcijańskie i jeden żydowski. Na skutek usilnych zabiegów magistratu, pierwszy chirurg miejski w Szczecinku pojawił się dopiero w 1809 roku. Pięć lat później rezydował już nawet lekarz miejski, niejaki Simon.
W 1885 roku w mieście było już trzech lekarzy, aptekarz i weterynarz. W 1844 roku za pieniądze Stanisława Jakoby"ego, żydowskiego bankiera warszawskiego pochodzącego ze Szczecinka, zakupiono na Pruskim Przedmieściu przy ul. Lipowej działkę i postawiono na niej dom – schronisko dla 26 osieroconych dzieci. Z czasem fundacja przekształciła się w Fundację Księżnej Jadwigi dla Biednych i Kalekich i połączono ją z miejskim szpitalem. W latach 1886-87 fundacja opiekowała się 142 dorosłymi i 35 dziećmi. W szpitalu przebywało (według danych z 1871 roku) 40 chorych.
Za przyczyną amatorów złocistego płynu, dwie Palmowe Niedziele w 1540 i w 1574 roku zapisały się w historii miasta jako dni trwogi spowodowanej szalejącym czerwonym kurem. Co ważne oba pożary rozpoczęły się... w słodowniach jęczmienia. Ówczesnym szczecineckim zwyczajem słodownie, tak zresztą jak i pozostałe budynki, najczęściej budowano z drewna. Problem w tym, że dni poprzedzające wielkanocne święta w tej części Pomorza zazwyczaj bywają bardzo chłodne, tymczasem cały proces związany z fermentacją brzeczki wymagał podtrzymywania odpowiedniej temperatury. Ponieważ podgrzewanie brzeczki robiono na otwartych paleniskach, trzeba było mieć wyjątkowe baczenie, aby nie doszło do zaprószenia ognia. Czy to brak nadzoru, czy może zamęczenie browarników doprowadziło do nieszczęścia? Za pierwszym razem pożar miasta rozpoczął się od słodowni, której właścicielem był ostatni ksiądz katolicki w Szczecinku - Johann Smitken. Niektórzy wręcz twierdzą, że miasto zostało celowo podpalone, za to, że większość jego mieszkańców przeszła na protestantyzm. Drugi pożar o znacznie mniejszych rozmiarach miał miejsce 12 marca 1547 roku. Tym razem pożoga zaczęła się od słodowni... pierwszego luterańskiego duchownego – Pawła Klotza.
Tak duże pożary trafiały się jednak nie tylko od wielkiego święta. Przykładowo 6 czerwca 1664 roku spaliły się dwie słodownie a wraz z nimi 28 stodół. Już wcześniej cech browarników liczący 66 osób, będący najpotężniejszą w mieście korporacją, po pożarze w 1598 roku nie mógł się porozumieć z władzami miasta w sprawie odbudowy a właściwie budowy słodowni poza miastem. Do porozumienia doszło dopiero w 1603 roku i kosztem 200 talarów udało się wtedy zbudować słodownię z kamienia. W miejskich kronikach, które jakiś cudem uchowały się przed czerwonym kurem, odnotowano, że wielkie pożary nawiedziły miasto w roku 1537, kolejne były w 1540 r. i 1577 r. 13 lipca 1583 roku przy wietrznej i upalnej pogodzie spłonęło całe miasto łącznie z ratuszem i kościołem. Z kolei w 1597 roku pozostały zgliszcza po spalonych domach w okolicy Bramy Pruskiej. Kolejne nieszczęście miało miejsce 12 marca 1609 r. - spaliło się wtedy 5 domów przy rynku. W 1616 roku spłonęła słodownia. Następna seria miała miejsce w 1660 roku, 28 marca 1682 r., 13 kwietnia 1696 r. Po wielkiej pożodze wiosną 1696 roku w celu szybkiej odbudowy miasta tym razem budynkami murowanymi z dachówką, elektor Fryderyk III reskryptem z 25 lipca 1696 r. przyznał miejscowym cegielniom pięcioletnią ulgę podatkową. Czerwony kur pojawił się znowu w 1698,1710, 1713, 1822 roku….
W sumie pożarów było tak wiele, że do Nigen Stettina (Nowego Szczecina) przylgnęło nawet złośliwe miano – zarzewie ognia i gniazdo zarazy. Tak po prawdzie to w porównaniu z innymi miastami ogień wcale tak często się tu nie pojawiał. Ale skoro mowa o zarazie, to warto wspomnieć, że dżuma w 1579 roku swoje krwawe żniwo zebrała tylko pośród mieszkańców ul. Pruskiej oraz tych mieszkających wzdłuż Drogi Klasztornej. Co dziwne pozostałe rejony miasta zostały oszczędzone. 8 sierpniu 1602 roku epidemia wróciła. Tym razem trwała aż do 25 grudnia. W tym czasie zmarło 453 mieszkańców.
(jg)
Połączone teksty pochodzą z papierowych wydań tygodnika Temat.
Do nabycia w ponad 80 punktach na terenie Szczecinka i nie tylko.
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie