Reklama

Szczecinek - Woodstock - Szczecinek

08/08/2014 05:54

Słowem wstępu: nad tym tekstem MUSIA ŁEM posiedzieć kilka dni. Nie mogłem od razu po przyjeździe siąść i ot tak napisać poniższej relacji. Potrzebowałem kilku dni na dojście do siebie i oczyszczenie głowy. Ale fajnie z drugiej strony tak powspominać z kilkudniową przerwą, z dystansu, co tam się działo. No, to jedziemy!

„Ooooo, jedziemy na Woodstock”! Tego typu okrzyki rozbrzmiewały w całej Polsce w zeszłym tygodniu. Ludzie z każdego zakątka Polski postanowili zagościć przez kilka dni w Kostrzynie nad Odrą. Jedni mówią, że w dziczy, drudzy mówią, że w brudzie, jeszcze inni mówili, że jadą na biwak albo obóz przetrwania. W każdym takim stwierdzeniu jest ziarno prawdy, choć rzecz jasna na polu woodstockowym były krany by się przemyć, prysznice, przenośne toalety popularnie zwane toi toiami, a nawet Lidl. To z rzeczy zapewniających jakiś cywilizowany pobyt. Natomiast dodatkowych atrakcji było całe mnóstwo. Tradycyjnie było bungee, była rozbita scena Play pozwalająca naładować sobie telefon, był też diabelski młyn rozstawiony przez Allegro. Trzeba przyznać, że wzbudził niemałą sensację, każdy chyba poza mną (mam lęk wysokości) stwierdził, że jak tylko ta maszyna ruszy to na nią wsiądzie i się przejedzie. A, na Woodstocku oczywiście były koncerty i ASP z wykładami, sztuką teatralną i Bóg jeden raczy wiedzieć z czym jeszcze. Ale wszystko po kolei…

My, skromna reprezentacja Szczecinka, wyruszyliśmy do Kostrzyna w poniedziałek. Część z nas jechała dużym autem, część pociągiem. Kogoś, kto zjawia się na woodstockowym polu pierwszy raz tak wcześnie przed rozpoczęciem festiwalu mogłaby zdziwić liczebność ludzi przebywających już pod namiotami. Nas oczywiście to nie dziwiło, wiec po prostu rozłożyliśmy co swoje i dołączyliśmy się do imprezy. 

Z każdym dniem mogliśmy obserwować co takiego dzieje na kostrzyńskim polu. Coraz więcej osób, coraz więcej samochodów, coraz więcej rozrywek. W tym roku wcześniej też swoją pracę rozpoczął polowy Lidl, już we wtorek można było kupić szeroką gamę produktów ułatwiających życie na polu. Ale nie róbmy tutaj darmowej reklamy. Lepiej powspominajmy jak to było.

Przed samym wyjazdem zrobiłem sobie małe odliczanie na Facebooku. Przez 10 dni wstawiałem codziennie piosenkę jednego z artystów, których najbardziej chcę usłyszeć na Woodstocku. Krótkie wyjaśnienie dlaczego właśnie ten artysta, dlaczego ta piosenka i zgarniałem po kilka łapek w górę od znajomych. Czyli nie tylko ja na to czekałem. Takie akcje zawsze nakręcają atmosferę przed tymi kilkoma dniami wolności i rozpusty. Z resztą nie tylko ja takie rzeczy robię. Praktycznie każdy na swoim profilu facebookowym zamieścił przynajmniej jedną piosenkę z krótkim komentarzem wyrażającym olbrzymią radość z wyjazdu. Ale co tam Facebook, najważniejsza była atmosfera na polu. Wystarczyło wyjść z namiotu. Impreza była wszędzie. Niektórzy mówią, że jedna z najlepszych jej części była u nas. Cóż, byliśmy rozbici pod osobliwym transparentem, na którym wisiał wyraz, którego tutaj nie mogę zacytować (niestety), ale dzięki któremu od razu mieliśmy dobry punkt orientacyjny. Każdy wiedział jak trafić.

Do czwartku można by rzec nic się nie działo wielkiego. Obserwowaliśmy jedynie jak pole rośnie z każdą godziną, że więcej twarzy przewija się przez pole. Patrzyliśmy na końcowe elementy układanki całego festiwalu. Duża Scena już na ukończeniu, Scena Lecha prawie oddana do użytku. A my oczywiście imprezowaliśmy na całego, z rana chodziliśmy na myjnię samochodową się umyć – to już taka nasza woodstockowa tradycja – chodziliśmy do sklepu na zakupy i to w zasadzie tyle. W środę były pierwsze wykłady na ASP i koncert Kasi Kowalskiej. Niżej podpisanemu nie bardzo chciało się tam iść. Co zrobić, że ASP jest na takiej górce, na którą pod wieczór jest NAPRAWDĘ ciężko wejść? W każdym razie, w związku z tym że program przewidywał już jakieś rozrywki część naszych poszła, a jakże. Podobało im się. Cóż, muszę wierzyć na słowo.

W czwartek obudziły nas rano dźwięki nagłaśniających się artystów. Nie wiedzieliśmy kto dokładnie, kogo bowiem interesuje kto się nagłaśnia, skoro brutalnie budzi z rana? Ale dobrze, wybaczamy, bo już wiedzieliśmy, że tego dnia pójdziemy bawić się pod sceną. Ruszyło też Radio Woodstock, które puszczało muzykę, mówiło o życiu na polu, informowało ludzi, że ktoś coś zgubił lub że ktoś zaginął i oczywiście o tym co gdzie można zobaczyć lub usłyszeć. Ja swoją pierwszą rozrywkę zaplanowałem już dawno temu. Postanowiłem wraz z kumplami wybrać się na Marsz Brodaczy. W końcu w tym roku Szczecinek był reprezentowany przez brodaczy, ha! Sam przemarsz rozpoczynał się na górce ASP (tak, wlazłem tam, uparłem się) i ludzie zbierający się łatwo się rozpoznawali. Po prostu po brodach. Potem pod transparentem z przekreśloną żyletką i napisem „Przystanek Broda” przećwiczyliśmy kilka brodatych haseł i ruszyliśmy na pole. Marsz wzbudził jak zwykle spore zainteresowanie. Jednym z jego ważniejszych przystanków była Duża Scena a tam wyszedł do nas… Jurek Owsiak! Zaczęliśmy skandować „Jurek zapuść brodę”! lecz on po prostu zrobił sobie z nami kilka zdjęć, nakręcił filmik, ukłonił się i podziękował za obecność na Przystanku. Bardzo miły gest.

O 15.00 Roman Polański, zawiadowca stacji, odgwizdał odjazd tego szalonego pociągu. Cały Woodstock śpiewał „Glory glory alleluja” i z wypiekami na twarzy czekał na pierwszy koncert. T.Love, legenda polskiej muzyki otworzył festiwal. Przepiękny koncert, perfekcyjnie zagrany, czuło się atmosferę. Poleciało kilka kawałków, na których mi szczególnie zależało, z „Warszawą” na czele. Potem był koncert artysty z eliminacji woodstockowych – Shata QS. Na tym koncercie postanowiłem udać się do cienia, odsapnąć i napić się czegoś zimnego przed kolejnymi koncertami. Później grał zespół The Bill, czyli jeden z klasyków polskiego punk rocka. Ich koncertu słuchałem spoza sceny, ale muszę przyznać, że są w dobrej formie. Bardzo dobry odbiór publiczności i zabawne teksty były tym, co napędzało zespół. Po The Bill nadszedł czas na pierwsze dźwięki spod chorągwi rasta. Protoje, artysta prosto z Jamajki, rozbujał publikę pozytywnymi dźwiękami i wprowadził w dobry nastrój do końca dnia. Trochę żałuję, że nie byłem pod sceną na jego koncercie, ale zbierałem siły na najmocniejszy koncert na całym festiwalu. Hatebreed, bo o nich mówię, zagrali bez litości. Nie było żadnego łagodnego momentu, melodii w ich muzyce jest jak na lekarstwo, a jednak dzięki agresji w przekazie i idealnemu brzmieniu zachęcili wszystkich metalowców do zrobienia potężnego młyna pod sceną. Jeśli ktoś pragnął wytchnienia w którymkolwiek z ich numerów, nie odnalazł go. Po nich jednak przyszedł czas na kolejną legendę polskiej muzyki – Budkę Suflera. Panowie w tym roku kończą działalność i świętują jednocześnie 40-lecie działalności. Z tej okazji głównym punktem ich koncertu była płyta „Cień Wielkiej Góry”, choć nie zabrakło takiego klasyka jak „Jolka, Jolka, pamiętasz”, zaśpiewanego przez Felicjana Andrzejczaka (chóralnie odśpiewany refren sprawił, że każdy miał dreszcze na plecach), zabrakło jednak takiego hitu jak np. „Takie tango”. Wybaczam jednak, bo zdecydowanie był to jeden z najlepszych koncertów na tegorocznym przystanku, Swoją drogą, chyba tylko na tym festiwalu artyści mogą grać w takim układzie, różnice gatunkowe pozostają tu bez znaczenia. Po tym koncercie znów udałem się do naszego obozowiska, potrzebowałem chwili przerwy. Koncert Skid Row był dla mnie idealnym momentem na to, ich muzyka bowiem mnie w sumie nie interesuje, ale z tego co słyszałem dali niezły koncert, przynajmniej dla ich fanów. Po nich nadszedł czas na Volbeat, który obserwowałem już przy namiocie. Na szczęście nagłośnienie woodstockowe pozwala na taki manewr, raczyłem się więc ich dźwiękami i energią z dystansu. Panowie mieli pewne przewiny sprzed 2 lat (chodzi o festiwal w Jaworznie) do odkupienia, więc starali się mocno, bez zbędnego gwiazdorzenia zagrali świetny koncert, po którym nie było mowy o wrażeniu niedosytu. Ostatnim wykonawcą był Kamil Bednarek, czyli laureat Złotego Bączka. I tu muszę się przyznać, zmógł mnie sen, oczy same się zamykały, więc poszedłem do namiotu. Żałowałem, bo ominął mnie na pewno dobry koncert.

Wtorek otworzył zespół Tabu. Oni też byli laureatami Złotego Bączka, tyle że Małej Sceny. Rewelacyjny koncert, zwyczajne reggae z fajnymi tekstami pobudzająco na mnie zadziałały. Jako, że od rana nic nie jadłem udałem się na jakiś skromny posiłek. Ominął mnie jeden koncert, którego nawet nie pamiętam, tak mało mnie interesował. O 17:00 nadeszła Godzina W, 70 sekund ciszy i hymn narodowy. Ciary. I potem koncert Carrantuohill i Eleonor McEvoy. Woodstock zawsze miesza klimaty, dlatego folk na Dużej Scenie był czymś nie tylko normalnym ale i oczekiwanym. Dlatego przyjemnie się słuchało tego co w muzyce ludowej, celtyckiej zwłaszcza, najlepsze. Po nich był koncert Lao Che, oczekiwania wobec nich były spore, bowiem grali 1 sierpnia a mają w dorobku pamiętną płytę „Powstanie Warszawskie”. Panowie jednak nie byliby sobą gdyby przekornie nie zaczęli od „Hydropiekłowstąpienia” z albumu „Gospel”. W ciągu całego koncertu ta płyta dominowała, niemniej jednak z „Powstania” zabrzmiały trzy utwory. Następni byli Acid Drinkers z setem złożonym z roverów. Wskażcie mi inny zespół w Polsce, który byłby zdolny w taki sam sposób przerobić np. „Hit the road Jack” na rasowy heavy metal. Energia, szybkość i ostre brzmienia są wieczną dewizą tego zespołu i panowie tanio skóry nie sprzedają. Po krótkiej przerwie na scenę wyszli panowie ze Skindred, czyli kolejna osobliwość. Dlaczego? No bo powiedzcie mi, kto jest w stanie tak skutecznie łączyć reggae, metal i elementy muzyki klubowej? Tutaj też nie było miejsca na odpoczynek, skoczne dźwięki, ostre gitary i teksty o walce z Babilonem. Perfekcja. Kolejną trójkę znów obserwowałem z pola namiotowego. Można było sobie na to pozwolić, bo tu zapanował kompletny relaks. Przynajmniej na chwilę. Ky-Mani Marley z piosenkami swojego sławnego ojca, Boba Marleya, na długo zostanie w pamięci woodstockowej publiczności. Wspaniały koncert z kojącymi dźwiękami po tak intensywnym dniu. Potem Ska-P, czyli wesoła załoga z Hiszpanii grająca ska i punk rock. Publiczność znów oddała się zabawie bez opamiętania, wszystko w oparach tekstów o legalizacji pewnego specyfiku. Mniejsza z tym, dobra zabawa się liczy. Ostatnim zespołem tego dnia była Kapela Ze Wsi Warszawa, ponownie polski akcent, ponownie genialny koncert. Zespół wprowadził w trans wszystkich uczestników koncertu swoją mieszanką folku z rozmaitymi innymi dźwiękami, które ciężko scharakteryzować. Mistrzostwo świata!

Trzeci dzień był najmniej dla mnie atrakcyjny pod względem muzyki na Dużej Scenie. Postanowiłem sobie, że zawędruję tym razem na Małą Scenę. Niestety, jak zwykle plany pokrzyżowało mi festiwalowe życie. Co chwila napotykałem kogoś znajomego, który chciał ze mną napić się piwa albo zwyczajnie porozmawiać. U nas oczywiście zrobiło się małe centrum świata i spora część ekipy ze Szczecinka (choć wiem, że nie wszyscy) wpadała do nas posiedzieć, posłuchać muzyki i napić się piwa. Swoją drogą, diabli raczą wiedzieć gdzie tak naprawdę cały Szczecinek się rozbił, ale nam chyba nigdy nie uda się wylądować wreszcie w jednym miejscu. Wracając do koncertów, największą gwiazdą dla mnie (i nie tylko) był Manu Chao. Gościu jest już prawdziwą ikoną muzyki reggae, latynoskiej i rockowej podszytej rewolucyjnym tekstem. Choć ja zwolennikiem takiego przekazu nie jestem (moje serce bije po prawej stronie!) to jego muzyka kompletnie mną zawładnęła. Mantryczne, wydłużane frazy ze wspaniałym śpiewem i tą typową latynoską gitarą a’la Desperado. Miód dla uszu i serc. Na jego koncercie zebrała się chyba największa publiczność, mówi się, że w tym czasie na polu (całym) było nas 750 000… To chyba rekord.

I przyszedł czas na niedzielę. Smutny dzień, bo to już pożegnanie. Zawsze robi wrażenie to puste pole, pełne śmieci i pozostawionych namiotów. Ludzi coraz mniej, impreza się kończy, czas do domu. Próbujemy więc podładować akumulator w aucie na tak zwane kable, dzięki uprzejmości przyjaciela. Nie łapie. Okazuje się, że przygód nie ma końca i auto postanowiło na trochę umrzeć. No to co? Wracamy zatem pociągiem. Pociągi poopóźniane, zrobiła się nerwówka czasem, ale woodstockowicze nie tracą ducha. Słychać gdzieniegdzie zaśpiewy „A melanż trwa”! i mimo ogólnej wścieklizny i złorzeczeń pod adresem PKP, zabawa trwa nadal. I wyczekiwanie na kolejny Woodstock. A to już za rok!

Ryszard Brzeziński

 

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Wróć do