
Dokładnie o godz. 22 czasu warszawskiego 27 lutego 1945 roku marszałek Rokossowski dowódca II Frontu Białoruskiego wysłał meldunek o zdobyciu miasta Neustettin. Nazajutrz, zgodnie z rozkazem dyktatora Związku Sowieckiego Josifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego, zwanego Stalinem, na cześć zdobywców oddano w Moskwie salut honorowy.
Chcąc przybliżyć tamte dni, proponujemy naszym Czytelnikom fragmenty pamiętników świadka tamtych wydarzeń - Tadeusza Czajkowskiego, przebywającego tutaj na robotach przymusowych. Wspomnienia nieżyjącego już Tadeusza Czajkowskiego publikowaliśmy na tych łamach w 1995 roku. Wtedy swoje pamiętniki udostępnił nam Autor.
Przed trzema laty zamieściliśmy również wspomnienia gen. Kałużnego, dowódcy 32 Smoleńskiej Kawaleryjskiej Dywizji. W odróżnieniu od naocznego świadka zdobycia Szczecinka, jego wspomnienia ze względu choćby na liczne niezgodności z topograficzne, wydają się mało wiarygodne. Dlatego tym bardziej na uznanie zasługuje relacja świadka - Polaka, który w 1940 roku z łapanki w Żyrardowie trafił do zupełnie obcego Neustettina. Zapraszamy do lektury.
Niemcy większość swoich zwycięstw fetowali biciem w dzwony kościoła, różnego rodzaju paraden-marszami, biciem w bębny, graniem trąb. W radiu, co kilkanaście minut ogłaszane były komunikaty specjalne o odnoszonych zwycięstwach. Większość Niemców z każdym dniem stawała się coraz butniejsza. Do nas Polaków, z każdym dniem byli coraz brutalniejsi i wymagający. W miejscowej prasie ukazały się artykuły i wskazania jak należy postępować z Polakami. Robiono z nami odprawy, na których po polsku odczytywano zarządzenia o tym, co nam nie wolno. Między innymi: Zabronione było gromadzenie się nawet w małe grupy. Obowiązywała godzina policyjna od 20 do 5 rano. Nie wolno było oddalać się od miejsca zamieszkania dalej jak 3 km. Odwiedziny bliskich lub znajomych mogły nastąpić tylko po uzyskaniu z policji przepustki. Do Niemców należało odnosić się z szacunkiem - ustępować im z drogi i kłaniać się. Niemcy do Polaków zawsze zwracali się przez „ty” - wiek nie grał roli (nawet małe dzieci starszym wiekiem Polakom mówiły - ty). Lekarzom zabroniono stosowania wartościowych leków przy leczeniu Polaków. Romans między Polakiem a Niemką karany był śmiercią (dwa takie przypadki zdarzyły się w Wilczych Laskach i Parsęcku - powieszonych zostało dwóch młodych Polaków). Obowiązywał zakaz mówienia po polsku - bardzo gorliwie przestrzegany przez wielu Niemców. Zabronione było spożywanie posiłków razem z Niemcami i przebywanie z nimi. Obowiązywał pod karą obozu koncentracyjnego zakaz słuchania radia, chodzenia do teatru, kina, kościoła, restauracji.
Polacy zesłani na roboty przymusowe żyli pod stałym nadzorem Niemców. Szczególną „opieką” otaczała nas młodzież z pod znaku Hitlerjugend. Dla pełnego upokorzenia nas kazano nam nosić przyszyte do odzieży litery „P” – był to kwadrat materiału wielkości 7 cm, na żółtym tle namalowana litera P w obwódce granatowej.
Widziałem na dworcu kolejowym młodą dziewczynę, Polkę, która prawdopodobnie była chora i nie nadawała się do pracy. Wracała do domu. Nie znając języka niemieckiego, Niemcy powiesili jej na szyi tabliczkę tekturową z napisem: „Ich fachre nach Lidzmanstadt”.
Przez wielu Niemców byliśmy, bez żadnego powodu w czasie pracy lub na ulicy szykanowani i wyzywani w rodzaju „ty polska świnio, psie, polskie bydło” itp. Często nam Polakom organizowali Niemcy w niedzielę lub święta „czyny”, które polegały na budowie dróg w Lotyniu, albo kopaniu, a potem zasypywaniu basenu przeciwpożarowego w Szczecinku.
W lipcu 1942 roku zostałem przeniesiony przez Arbeitsamt do Fabryki Maszyn Rolniczych Albert Nagel w Szczecinku. Miasto widziałem już przed tym dwa razy. Bardzo mi się podobało. Położone nad ładnym jeziorem o niskiej zabudowie, bardzo starannie utrzymane i czyste. Liczyło wtedy około 17 tys. mieszkańców. W mieście było kilkanaście kawiarni i kafejek 8 hoteli, cztery pensjonaty dla ,ludzi starszych, kilka dużych szkół, stylowy ratusz przy rynku - dużo zieleni i parków.
W lipcu 1942 roku zostałem przeniesiony przez Arbeitsamt do Fabryki Maszyn Rolniczych Albert Nagel w Szczecinku (przy ul. 28. Lutego –dop. red.). Miasto Szczecinek widziałem już przed tym dwa razy. Bardzo mi się podobało. Położone nad ładnym jeziorem o niskiej zabudowie, bardzo starannie utrzymane, czyste. Uczyło wtedy około 17 tyś. mieszkańców. W mieście było kilkanaście kawiarni i kafejek, 8 hoteli, cztery pensjonaty dla ludzi starych, kilka dużych szkół, stylowy ratusz przy rynku - dużo zieleni i parków.
Wiadomość o przeniesieniu do miasta przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Na wsi się już przyzwyczaiłem i do ciężkiej pracy i do gospodarzy. O wyżywienie i spanie nie musiałem się martwić. W mieście, wiedziałem, że odrobię swoje godziny i będę miał wolny czas. Ale wiedziałem również to, że będę musiał żyć z kartek. A tygodniowy przydział żywności wystarczał dla ciężko pracującego młodego mężczyzny na dwa dni.
Pracowałem w fabryce jako tokarz 10 do 12 godzin dziennie, często również w niedziele i święta. Pracowaliśmy za najniższe wynagrodzenie. Jak na ironię musieliśmy płacić podatek wojenny w wysokości 15 % zarobków. Nie pozwolono nam korzystać z żadnych urlopów, nawet chorobowych. My Polacy, wywiezieni na przymusowe roboty chodziliśmy głodni i obdarci. Jeżeli ktoś chciał chodzić czysto i nie głodować musiał zarobione pieniądze wydać na czarnym rynku dożywiać się i ubierać. Za całe pięć lat pracy u Niemców dostałem kartki na kupno jednej pary butów drewnianych, spodni i jednego kombinezonu. Nadszedł rok 1944.
Codziennie ktoś przynosi świeże pocieszające nas Polaków wieści. To o wielkich cięgach Niemców na froncie wschodnim. To o lądowaniu aliantów we Włoszech, potem we Francji. O ciężkich walkach prowadzonych na obydwu frontach i to coraz bliżej granic niemieckich.
W sierpniu 1944 roku Arbeitsamt przysłał do fabryki do pracy dwóch młodych braci Polaków. Pochodzili z Warszawy - Pragi, mieszkali przy ulicy Burakowskiej - nazwisk ich nie pamiętam. Opowiadali nam wiele o powstaniu warszawskim. Sami nie byli powstańcami, ale powstanie zaskoczyło ich w Warszawie i nie mogli wrócić na Pragę. Niemcy wywieźli ich do Pruszkowa, a następnie na roboty przymusowe. Mieli szczęście, bo większość wywiezionych w tym czasie Polaków, przeważnie trafiła do Oświęcimia. Ich uratowało to, że byli bardzo młodzi poniżej dwudziestki, podali się za ślusarzy - chociaż nie mieli o tym fachu zielonego pojęcia. Ponieważ pod koniec wojny firma produkowała seryjny sprzęt wojskowy - wierciliśmy dziurki w loftkach granatników aż do wyzwolenia Szczecinka. Razem potem powróciliśmy do domów.
Pożegnanie roku 1944 było dla nas radosne i pełne optymizmu. Alianckie armie stały u granic Niemiec. Radio niemieckie wprawdzie wrzeszczało, że wróg nie będzie nigdy deptać niemieckiej ziemi, ale nawet superman Konrad - nasz majster, dozorca - przestał mówić, że Rosjanie mogą wejść do Szczecinka tylko po jego trupie. Z zachowania się jego, właścicieli przedsiębiorstwa braci Nagłów i innych „opiekunów” jak Krügera, policmajstra Seechfera, a nawet szefa „polskiego” wydziału gestapo nazywanego przez nas „Świńskim Blondynem” i innych pyskaczy, wnioskowaliśmy o ich rychłej ucieczce, do której od kilku dni się przygotowywali.
Noc sylwestrowa w Szczecinku była spokojna, ale w dali na wschodzie niebo było czerwone i dochodziło z stamtąd głuche dudnienie - oznaka bombardowania.
W styczniu 1945 roku zaczęliśmy pracę na pół obrotach. Niemcy przestali nas poganiać. Brak było materiałów, szczególnie odlewów i już było widać zniechęcenie Niemców wojną. To już nie były te czasy kiedy pijani a często również trzeźwi genosenschaft NSDAP spychali Polaków z chodnika, lub bili po twarzy, jeżeli któryś w porę nie ustąpił im z drogi. Jak mocno ogarnął naszych nadludzi strach, może świadczyć fakt, że master Konrad częstował w czasie pracy Edka Rybickiego papierosem, chociaż kilka tygodni przedtem kiedy Rosjanie byli jeszcze daleko, wytrącił mu z ręki papierosa i wyzywając go od świń i innych zwierząt.
O wielkiej ofensywie z nad Wisły 16 stycznia dowiedzieliśmy się po kilku godzinach. Miejscowa gazeta „Neustettiner Kreis Zeitung” pisała jak zwykle o planowym skracaniu frontu wschodniego. Nas starych wygów znających propagandę niemiecką, nie wprowadziło to w błąd. Raczej upewniło, że hitlerowcy dostają cięgi. Żaden z moich kolegów, ani ja, nie przypuszczaliśmy, że te cięgi będą tak gwałtowne i mocne. Że po kilku dniach ofensywy, dla nas w Szczecinku przestał istnieć front wschodni. (...) Od południa wojska Radzieckie okrążyły Piłę, którą Hitler ogłosił twierdzą i podeszły pod Lotyń - 12km od Szczecinka. Słyszeliśmy również o bojach prowadzonych przez Wojsko Polskie.
Tym razem nasi „panowie” potracili głowy. Dwa ciągniki i dwie przyczepy dokładnie wyremontowane i obudowane na wzór bud cygańskich, stoły od kilku dni gotowe do natychmiastowego wyjazdu. Ich właścicielom żal było jednak rozstać się z majątkami obrabianymi przez niewolników. Dopiero grzmot dział i dziesiątki radzieckich myśliwców nad głowami, przynagliły ich do wsiadania na przyczepy i szukania ratunku na Zachodzie. Wielu Niemców opowiadało nam Polakom, że Rosjanie to dziki naród, barbarzyński - nie darują nikomu. Namawiali nas do ucieczki na zachód. Nie daliśmy się ani namówić ani skusić perspektywą dalszego służenia dotychczasowym panom. Nastrój pośród Polaków i innych narodowości, za wyjątkiem Ukraińców, był radosny i podniosły.
Dużej radości nie okazywaliśmy ze względów bezpieczeństwa. W czasie zbliżającego się frontu, Niemcy zajęci ratowaniem własnej skóry i majątków nie pilnowali już nas tak jak dotychczas. Robotą właściwie nie przejmowaliśmy się. Na dwa dni przed ich ucieczką, nasz dozorca Konrad polecił rozebrać obrabiarki, na których pracowaliśmy. Zrobiliśmy to błyskawicznie. Cztery tokarnie, frezarkę, strugarkę, kilka wiertarek i szlifierek rozmontowaliśmy w ciągli 3 godzin. Właściciel Nagel nakazał nam oznaczyć poszczególne segmenty obrabiarek i przygotować je do powtórnego złożenia w Angermünde koło Berlina. Mieliśmy tani razem wyjechać.
Nie wierzyliśmy, że wyjedziemy. Wyjechalibyśmy tylko pod przymusem, ale sławna organizacja niemiecka i żelazna dyscyplina popsuła się na tyle, że załadowaliśmy co lżejsze zespoły maszyn na wagony kolejowe. Ciężkie podstawowe zespoły maszyn, pozostawiliśmy na miejscu.
Pod koniec stycznia 1945 roku z dużym pośpiechem na przygotowanych poprzednio przyczepach nasi dotychczasowi władcy wyjechali na zachód. Miasto opustoszało. Większość mieszkańców miasta uciekła. Zostali ci, którzy albo musieli, albo nie mieli dokąd i po co uciekać. Właściciel firmy, w której pracowałem z kolegami, uciekli w pierwszych dniach paniki. Herr Gerhard Nagel albo Herr Konrad na pewno źle by się czuli w naszym towarzystwie, w sytuacji kiedy moglibyśmy rozmawiać ze sobą jak równy z równym.
Podobnych zagorzałych hitlerowców było bardzo dużo w Szczecinku. „Bohaterowie” ci już na pierwszy sygnał zbliżającego się frontu uciekli z miasta. Było bardzo niewielu Niemców, którzy nam Polakom współczuli. Ale zdarzały się jednostki w 17 tysięcznym mieście, które miały odwagę być ludźmi. Pomagali nawet Polakom.
W Szczecinku ogólnie szanowanym przez nas lekarzem był dr Beske i jego żona. Pośród Niemców, których znalem był wyjątkowym człowiekiem. Odnosił się do nas bez cienia zarozumiałości i niemieckiej buty, z którą spotykaliśmy się na co dzień. Tylko u niego jeśli ktoś był chory, można było dostać zwolnienie chorobowe na 3 dni. Więcej Polakom nie miał prawa dawać. Jeżeli ktoś z nas był bardzo chory starał się pomóc i leczyć. Nie zbywał nas, jak inni lekarze.
Jasnym punktem na tle ponurych zarozumiałych typów był właściciel warsztatów mechanicznych inż. Willi Kufol. U niego Polacy pracowali tylko 8 godzin dziennie. Dożywiał ich, obchodził się z nimi jak z ludźmi. I nawet nie mówił nam ty. Jego żona była również przyjaźnie ustosunkowana do Polaków.
Zdarzyło mi się spotkać jeszcze jednego uczciwego Niemca lekarza dr Lewina - dentystę, którego do dzisiaj miło wspominam. Ale w większości wypadków spotykałem lekarzy, którzy wołając Polaka do gabinetu gwizdali jak na psa, kiwając przy tym palcem. Besztali nawet za cichą rozmowę w poczekalni. Dr Meier z Okonka - dentysta, którego pomoc ograniczała się do wyrywania zębów.
W drugiej połowie lutego obserwujemy dużą aktywność lotnictwa radzieckiego. W tym czasie nie wiemy co się dzieje na frontach. „Neustettiner Kreis Zeitung” nie wychodzi, a radia nie zawsze udaje nam się słuchać. Wiemy natomiast dobrze, że jednostki radzieckie są pod Lotyniem. Ale żadne walki się tam nie toczą. Widzimy, że Wehrmacht wprawdzie bez paniki, ale w pośpiechu przy pomocy jeńców francuskich i włoskich, bo radzieckich popędzono w głąb Niemiec, oraz pozostałych Polaków szybko opróżniają magazyny, ładują towary na wagony i wywożą na zachód.
Nad dworcem kolejowym codziennie wisi samolot radziecki z czerwonymi gwiazdami i obserwuje miasto. Czasem strzela z broni pokładowej. Na kilkanaście godzin przed wyzwoleniem rani ciężko jednego z Ukraińców ładujących wagony. Pozostałe nacje niewolników więcej zwracały uwagę na to, co się wokół dzieje, jak na robotę, być może dlatego przeważnie wynosiliśmy głowy cało ze strzelaniny.
Tadeusz Czajkowski
Niniejsze fragmenty pamiętnika zostały opublikowane w 89 numerze Tematu z 24 lutego 1995 roku.
Opracowanie (jg)
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
A teraz mamy inne problemy.I wszędzie są ludzie i ludziska.
coś poprzedni komentarz nie wiedzieć czemu nie wszedł cały, no to ponownie: W treści czytamy: "Fabryki Maszyn Rolniczych Albert Nagel w Szczecinku (przy ul. 28. Lutego
"Fabryki Maszyn Rolniczych Albert Nagel w Szczecinku (przy ul. 28. Lutego