
Temat nr 504
W ramach koncertu „Małej Filharmonii” 27 listopada w kinie „Wolność” przy akompaniamencie szczecineckiego Big Bandu wystąpiła fenomenalna Love Newkirk. Występ tej znanej na całym świecie wokalistki zachwycił publiczność. Wszystko wskazuje na to, że zarówno artystka, jak i mieszkańcy Szczecinka jeszcze długo będą wspominać ten listopadowy, „jazzowo-soulowy” wieczór.
M.S.: Koncert, który przed chwilą się zakończył, publiczność odebrała bardzo entuzjastycznie. A jakie są pani wrażenia po dzisiejszym występie?
- Wszyscy są dla mnie bardzo mili. Nawet nie miałam czasu na tremę. Dopiero jakieś pół godziny przed koncertem zaczęłam się lekko denerwować. Ale kiedy wyszłam na scenę i usłyszałam brawa, postanowiłam się zrelaksować i dobrze bawić. Gdy było już po wszystkim, każdy podchodził i dziękował mi za występ. Czułam się naprawdę znakomicie. Mam nadzieję, że jeszcze tu wrócę i zaśpiewam ponownie.
Podoba się pani w Polsce?
- Tak. Przyjechałam do Polski dwa dni temu i bardzo mi się tutaj podoba. Jestem pod wrażeniem szkoły muzycznej i dzieci, które do niej uczęszczają. Widać, że kochają muzykę. Poza tym, macie tu dobre jedzenie. Wczoraj, na przykład, jadłam typowe polskie danie, pierogi. Były wyśmienite. Każdy ma tu w sobie taką naturalną życzliwość, wszyscy są bardzo otwarci. To sprawia, że czuję się jak w domu. Z tego, co zrozumiałam, jeśli w trakcie koncertu zgubiłam pasek, to będę musiała wrócić. Pasek ten należał do mojej matki i wiele dla mnie znaczy. Mam nadzieję, że jeszcze go znajdę. Nawet, jeżeli będę musiała przyjechać ponownie do Szczecinka, żeby go poszukać. (Śmiech.)
Kiedy po raz pierwszy usłyszała pani o koncertach, które odbywają się w naszym mieście?
- Tak się składa, że znam Ryszarda Kulę, brata Sławomira Kuli. Kiedy zastanawiano się, jakiego gościa by tu zaprosić, właśnie od Ryszarda dowiedziałam się, że mogłabym wystąpić. W ogóle koncertach, które się tu odbywają, dowiedziałam się właśnie od niego.
Z tego, co słyszeliśmy, przed dzisiejszym występem odbyła się tylko jedna próba. To prawda?
- Tak, to nie było łatwe. Zarówno w moim repertuarze, jak i w repertuarze zespołu jest mnóstwo utworów. Kiedy nawiązałam współpracę z muzykami, Ryszard pokazał mi listę z utworami i ich tonacje. Porozumiewaliśmy się między sobą drogą internetową. Musieliśmy się dopasować na odległość. Wiele piosenek trzeba było odrzucić, ponieważ ich tonacje się nie zgadzały. W końcu wybraliśmy dziesięć, dwanaście utworów. Jeszcze przed koncertem chcieliśmy odrzucić piosenkę „When a Man Loves a Woman”. Okazało się bowiem, że pomiędzy wersją zespołu i moją było sporo rozbieżności. Musielibyśmy zmieniać całą aranżację, a to wymaga czasu i ogromnej pracy. Ale przed występem miałam pewien pomysł i zadziałało.
Czyli w pewnym sensie improwizowaliście?
- Nie do końca. To nie było tak, że przyjechałam i dopiero wtedy zaczęliśmy myśleć, co by tu zagrać. Zespół długo pracował beze mnie. Kiedy już znaleźliśmy się razem na scenie, współpracowaliśmy. Jeśli nie byliśmy czegoś pewni, patrzeliśmy sobie w oczy i po jednym spojrzeniu wiedzieliśmy, co dalej. Razem czuliśmy rytm i tempo, które jest bardzo istotne. Może dzisiaj, jeśli chodzi właśnie o tempo, to faktycznie, było odrobinę improwizacji z mojej strony, ale nie, jeśli chodzi o całość.
Pracowała już pani wcześniej w taki sposób z innymi zespołami?
- Tak. Tego się teraz oczekuje do muzyków. Trzeba być gotowym, żeby przyjechać i zagrać koncert z różnymi zespołami. Za każdym razem wygląda to jednak inaczej. Dlatego tak ważny jest wzajemny szacunek i wyczucie. Nie można już na wstępie mówić, że zrobi się coś po swojemu. Czasem jest to taki sposób, a czasem inny.
I.S.: Ile miała pani lat, gdy zaczęła pani śpiewać?
- Zaczęłam się uczyć śpiewu, kiedy miałam dziewięć lat. Należałam wtedy do chóru kościelnego. Z profesjonalnym śpiewem mam do czynienia od dwudziestego roku życia. Z kolei dla przyjemności śpiewam od zawsze. Ma to chyba związek z trudną przeszłością moich przodków. Afroamerykanie byli bardzo doświadczani przez los. Jeszcze nie tak dawno nie mogliśmy zrobić nic: nie mogliśmy zawierać małżeństw, uczyć się pisać, czytać, byliśmy niewolnikami. Myśleliśmy tylko o wolności. Jedyną rzeczą, której nam nie zabraniano, było śpiewanie. Więc pracując, śpiewaliśmy. W ten sposób uczyliśmy się przede wszystkim przekazywania ukrytych w piosenkach informacji o sposobach ucieczki. I właśnie ta wolność do wyrażania siebie poprzez śpiew wciąż tkwi w naszej krwi i w duszy. Zawsze śpiewaliśmy. To dla nas normalne i naturalne.
Jak to się stało, że zamieszkała pani w Hamburgu?
- Pochodzę ze stanu Pensylwania. W Nowym Jorku pracowałam w teatrze na Broadwayu. Gdy wyruszyłam w trasę do Europy, postanowiłam tu zostać. Podoba mi się tutaj. Ta wielość kultur, języków, różni ludzie… W Nowym Jorku nie mogłabym mieszkać.
M.S.: Odwołując się do pani estradowego doświadczenia, jest jakiś sprawdzony sposób, dzięki któremu wykonawca może zaczarować publiczność, tak jak miało to miejsce podczas dzisiejszego koncertu?
- To trudne pytanie. Może powiem, czego ja staram się unikać. Na pewno nie wychodzę na scenę, myśląc: jeśli wam się nie spodobam, to idźcie sobie. Tak jak było widać na początku, ja po prostu czekam. Daję czas i sobie, i publiczności. Próbuję rozmawiać z publicznością, otwieram się, przekazuję jej swoją energię. Śpiewam pierwszą piosenkę i wtedy zaczynam się domyślać, czy wszystko jest w porządku. Po dwóch, trzech utworach dalej tego nie wiem. Ale przez cały czas ufam. Podobnie jest z pisaniem. Gdy autor pisze i ma swój styl, musi zaufać czytelnikom. Jeśli się spodoba, to dobrze, jeżeli nie, no cóż, przykro… Ale nie można się zmieniać. Trzeba być szczerym, ufać i być otwartym. Tylko tak można trafić do serc innych ludzi.
Rozmawiali: Magdalena Szkudlarek, Igor Siebert
Tłumaczenie: Magdalena Szkudlarek
artykuł ukazał się w Temacie nr 504
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie