
Obyczaj jadania mięsa, rozpowszechniony dziś w ogromnej części świata, rodzi sytuację, w której łamie się podstawowe prawidłowości naturalnego przystosowania żywieniowego ludzi i zwierząt. Istota roślinożerna, jaką jest człowiek, żywi się mięsem, a swoim naturalnym pokarmem roślinnym karmi hodowlane przez siebie zwierzęta. To dopiero paradoks!
Już ponad 2 tysiące lat temu Sokrates przekonywał: ludzie kiedyś zmądrzeją i przestaną jeść mięso, które powoduje liczne choroby i doprowadza nawet do wojen, bo hodowla zwierząt wymaga większych powierzchni pastwisk niż uprawa roślin.
Znacznym powodem, dla którego ludzie rezygnują dziś ze spożywania mięsa, jest troska o planetę oraz pragnienie, by zlikwidować głód na świecie. Ktoś powie, co to ma do rzeczy? Osoby nie spożywające mięsa w mniejszym stopniu wpływają negatywnie na środowisko naturalne. Aby wyżywić przeciętnego mięsożercę, potrzeba bowiem pół hektara pola uprawnego i półtora hektara pastwisk. Wegetarianinowi wystarczy prawdopodobnie jedynie pół hektara. Do hodowli zwierząt potrzeba również znacznie większej ilości wody.
Według badań profesora Davida Pimentela z Cornell University, do produkcji 1 kg wołowiny potrzeba 100 000 litrów wody, podczas gdy do wyprodukowania 1 kg zboża wystarczy 1 000 litrów.
Każdy człowiek musi coś jeść. Co roku zabija się ponad 40 miliardów zwierząt, lecz mimo to na świecie ludzie wciąż głodują. Jak to jest możliwe?
Warto wiedzieć, że dla wyprodukowania jednego kilograma białka zwierzęcego potrzebujemy 10 kilogramów białka roślinnego. Wyjaławiamy potężne połacie ziemi, by hodować zwierzęta, zamiast uprawiać na nich rośliny, którymi można by nakarmić o wiele więcej ludzi. To jest wysoce nieekonomiczne. Nie mamy wystarczającej ilości ziemi, by ten system mógł dalej się rozwijać. Dla celów chowu przemysłowego zwierząt i uprawy roślin na pasze dla nich, zużywamy znaczne ilości wody, stąd brakuje jej w krajach Trzeciego Świata.
O kwestiach ekologicznych napiszę nieco w następnym artykule.
Hodowcy od tysięcy lat selekcjonują zwierzęta tak, by rosły szybko i aby jak najszybciej tyły. To doprowadziło do tego, że czerwone mięso zawiera sześć razy więcej tłuszczu i nawet najchudsza wołowina ma go dużo więcej niż np. dziczyzna, która nie jest karmiona sztucznie.
Tłuszcz bydła hodowlanego jest odkładany między włóknami mięśniowymi i ma niekorzystny skład. U dzikich zwierząt jest on gromadzony w niewielkich ilościach, i to głównie wokół narządów wewnętrznych.
Mięso zwierząt hodowlanych ma również mało nienasyconych kwasów tłuszczowych, uznawanych za najcenniejsze dla zdrowia. W wołowinie i wieprzowinie szczególnie dużo jest za to sprzyjających zawałom serca nasyconych kwasów tłuszczowych.
Pytanie, co nam po takim pożywieniu?
Aby najtrafniej zobrazować, jak wpływa przemysł mięsny na współczesne rolnictwo, przytoczę dłuższy fragment książki Marii Gródeckiej, poświęconej tematyce wegetarianizmu:
Na początku lat siedemdziesiątych, kiedy w całym świecie a głównie w Stanach Zjednoczonych, panował niezmącony optymizm wywołany osiągnięciami „zielonej rewolucji”, ukazała się książka pt. „Dieta dla małej planety”. Przez czytelników została od razu doceniona, bo w latach 1971-1982 ukazało się dziesięć wydań tej książki, którą krytycy uznali za „początek rewolucji żywieniowej”.
Jej autorka, Frances Moore Lappé, znana w świecie jako ekspert do spraw żywienia, zwróciła uwagę na negatywne następstwa nadmiaru zboża, jaki w związku ze stosowaniem nowych metod upraw zaczął pojawiać się każdego roku na rynkach. Produkcja rolna w Ameryce wzrosła tak znacznie, uzyskiwano zbiory tak ogromne, że nie udawało się tego ani wykorzystać na miejscu, ani korzystnie sprzedać. Powstał trudny problem uporania się z tym ambarasującym bogactwem.
W końcu znalazło się wyjście. Hodowcy zaczęli karmić zbożem swoje zwierzęta, krowy, świnie i drób, co wpłynęło na ogromne podniesienie produkcji zwierzęcej i spożycia mięsa. Stany Zjednoczone stały się rajem dla amatorów befsztyków, hot-dogów i hamburgerów. To powszechne adorowanie mięsa w swoim kraju nazwała Frances Moore Lappé „amerykańską religią Wielkiego Befsztyka”, który to zresztą kult upowszechnił się szybko na całym świecie. I tak rozbudowany amerykański przemysł hodowlany narzuca światowej gospodarce żywieniowej swoje reguły gry, a przemysł mięsny zdominował rolnictwo.
Obecny system żywienia, zorientowany na jadanie mięsa, opiera się na niewiarygodnym marnotrawstwie surowców roślinnych, zasobów energetycznych, zasobów wody, obszarów uprawnych i leśnych oraz gleby. Jeżeli trwa dotychczas, to głównie dlatego, że nie partycypują w nim wszyscy mieszkańcy Ziemi. Osiemdziesiąt procent białka zwierzęcego konsumuje tylko 25% ludności świata, przeważnie z krajów wysoko uprzemysłowionych, gdzie z każdym rokiem wzrasta produkcja zwierzęca równolegle z obniżaniem się poziomu produkcji roślinnej. Z tego około 50% przeznacza się na paszę, a ponieważ i tak nie jest to ilość wystarczająca, kraje bogate ratują się importem pasz. (…)
Już w roku 1969 połowa światowych zbiorów rolnych była przeznaczana na paszę. Ilość ta rośnie z każdym rokiem i to zarówno w krajach, które jeszcze na to stać, jak i w tych, które zupełnie nie mogą sobie na to pozwolić, a dzieje się to kosztem innych obciążeń i strat. Obecnie zwierzęta hodowlane zjadają już znacznie więcej zboża, soi, ziemniaków, kukurydzy i innych produktów roślinnych niż ludzie. Na każde 20 dekagramów mięsa, to znaczy ilość, którą uważa się za przysługujące dzienne minimum, potrzeba prawie 200 kg paszy, podczas gdy według opinii żywieniowców, pełne pokrycie dziennego zapotrzebowania na białka, a także wszystkie inne wartości pokarmowe, każdy może uzyskać z właściwie dobranego, urozmaiconego pokarmu roślinnego o wadze od 1 do 1 1/2 kilograma.
Marnotrawstwo obejmuje więc prawie 200 kilogramów pokarmu roślinnego, a w tym około połowę tego najcenniejszego w ludzkiej, zdrowej diecie. Ażeby uzyskać pełny obraz sytuacji, trzeba to pomnożyć przez liczbę dni w roku i liczbę konsumentów mięsa na całym świecie. To marnotrawstwo jest jednak już w założeniu wbudowane w strukturę produkcji mięsa.
Częstokroć rządy krajów eksportujących zboże udzielają rolnikom subwencji na rozszerzenie upraw zbożowych, albo wykupują ich ziemię czy też ich z tej ziemi wywłaszczają.
Lepiej się bowiem opłaca sprzedać zboże za granicę na pasze, niż przeznaczyć ziemię pod uprawę roślin potrzebnych ludziom w kraju. I tak na przykład wielu chłopów meksykańskich zostało wywłaszczonych ze swoich pól, gdzie do tej pory uprawiali dla siebie fasolę i kukurydzę, uzyskując pełnowartościowy pokarm białkowy. Teraz rośnie tam żyto na eksport do krajów potrzebujących coraz więcej pasz dla swoich stad hodowlanych.
Równie tragicznym przykładem takiej sytuacji jest Brazylia. Czarna fasola, która od niepamiętnych czasów była źródłem taniego białka, tak nagle podrożała, że stała się dla ubogich ludzi niedostępna. Ta zwyżka ceny fasoli jest skutkiem tego, że dysponenci ziemi zamiast fasoli, zaczęli tam uprawiać głównie gatunki roślin nadających się na pasze dla zwierząt w kraju i na eksport.
Przy działaniu takich mechanizmów ekonomicznych perspektywa rozwoju gospodarczego nie przedstawia się zbyt obiecująco. Prowadzi bowiem nieuchronnie do tego, że coraz mniejsza procentowo liczba ludzi na świecie będzie zjadała coraz większe ilości mięsa, a coraz większa ilość ludzi będzie odczuwała dotkliwy brak chleba.
W ten sposób potężnieje na całym świecie zagrożenie głodem. Nie jest to jednak, jak widać głód nieunikniony, nie wynika on bowiem ani z przeludnienia, ani z nieurodzaju czy ograniczoności obszaru ziemi. Jego uwarunkowania mają głównie charakter ekonomiczny i polityczny. Te czynniki decydują o tym, co i ile się uprawia oraz jak wykorzystuje się plony z tych upraw. W sytuacji gdy najwięcej uprawia się roślin paszowych, potrzebnych w hodowlach, podnoszenie produkcji rolnej nie przyniesie nigdy rozwiązania problemu głodu na świecie, bo im wyższa będzie produkcja roślinna, tym liczniejsze będą stada hodowlane, które ją zjedzą.
„Jednostronny sposób myślenia ekspertów – pisze Lappé – który koncentruje się na sprawie podnoszenia produkcji jako możliwości uniknięcia światowego głodu, jest zupełnie nietrafny. W ten sposób można mieć coraz więcej jedzenia i jednocześnie coraz większy głód”.
Frances Moore Lappé dała swojej książce prowokacyjny tytuł: „Dieta dla małej planety”. Wobec wzrastającej lawinowo liczby ludzi na świecie, z których każdy chciałby jadać tak samo dużo mięsa jak obywatele najzamożniejszych krajów, Ziemia jest rzeczywiście „małą planetą” – za małą na to, aby nastarczyć pokarmu dla dwóch coraz liczniejszych populacji jej mieszkańców: ludzi żywiących się mięsem i zwierząt, z których mięso ma być ich pokarmem.
Amerykański standard dietetyczny wymaga rocznie na osobę żywności, do wyprodukowania której potrzebne są zbiory z pól hektara ziemi uprawnej i półtora hektara pastwisk – razem aż z dwóch hektarów. Co by się stało, gdyby chcieć podnieść do takiego poziomu standard żywienia ludzi na całym świcie? Aby osiągnąć taki poziom produkcji mięsa, żeby każdy obywatel świata mógł spożywać przeciętnie 136 kg mięsa rocznie, tak jak obecnie w Australii, trzeba by objąć uprawami paszowymi nie tylko wszystkie już użytkowane areały rolne, ale ponadto obszary leśne, najwyższe nawet góry, bagna i parki narodowe. Jednak byłby to też sukces tylko krótkotrwały, bo za kilkadziesiąt lat, gdy liczba ludzi się podwoi i tego by nie starczyło. Nakarmienie wszystkich ludzi mięsem jest po prostu fizycznie niemożliwe ze względu na ograniczone rozmiary Ziemi. Istniejący trend rozwojowy gospodarki hodowlanej łamie naturalne proporcje obszaru naszej planety w stosunku do zamieszkujących ją istot – ludzi i zwierząt.
Nazwanie naszej wielkiej, starej Ziemi „małą planetą” jest też wyrazem zatroskania o los tego kolosa, bezradnego wobec niestrudzonych poczynań jego mieszkańców, zdolnych swoją działalnością doprowadzić ją do nieuniknionej katastrofy ekologicznej.
Przeciętnie 3/4 rolniczo użytkowanej na całym świecie ziemi służy uprawom paszowym. Część tego to uprawy pastewne, ale pozostałe to gatunki roślin, które zostają przeznaczone na paszę, chociaż nadają się doskonale na pokarm dla ludzi.
Ewelina Wieczorek
http://dietacwiczeniaodchudzanie.epicentrumzdrowia.pl/blog-dieta-cwiczenia-odchudzanie
http://www.epicentrumzdrowia.pl
foto: archiwum
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
prawie
w któryms z wczesniejszych artykułów było wyjasnione, że ludzie raczej przypominamy roslinozerców niz miesozerców wiec przeczytaj a potem pisz komentarz
Nam polędwica oraz schab nie smakuje tak jak szczaw...... Rzadko zabieram się za komentarz ale tyle głupot w jednym teksie to ewenement. Jak Pani jest roślinożerna to niech Pani sobie wyrwie kły i zamieni żołądek z krową na taki, który ma żwacz, czepiec, księgi i trawieniec.
Zakładam, że przypuszczalnie mam jedno życie. Nie chciałabym odejść nie sącząc smaku ostryg, langusty, homara - podanych np. w hinduskiej knajpie. Nie wyobrażam sobie, że będę płakała nad norweskim łososiem lub trocią - podziwiając fiordy w trakcie zimnego wieczoru, tamże. Nie ma pewnych tradycji bez np. bigosu, a niech by był myśliwski, z dodatkiem sarniny , jałowca, dymu z ogniska. Nie ma życia w zimniejszym klimacie bez dania mięsnego. Dlaczego mam nie spróbować nowo-zelandzkiej jagnięciny. Dlaczego mam się katować i przeżywać życie z marchewką i bananem ? Przecież to chore...Można to równoważyć , a nie proponować ludziom rzeżuchy. Sztuka kulinarna to sztuka, to tradycja, to historia i regionalizm - i piękniejsze niż poezja czasami. Moim zdaniem . Pozdrawiam wieprzowinki i salcesonki. Nie dajcie się wpuścić w selery.