
Bartłomiej Wołyniec to jedna z ciekawszych osobowości Szczecinka. Niezwykle utalentowany muzyk młodego pokolenia. Gra m.in. na fortepianie, gitarze, basie; sam pisze teksty i komponuje muzykę do swoich piosenek. Dysponuje głosem o rozpiętości czterech oktaw (razem z falsetem). Jego muzyka, wpisująca się w nurt twórczości alternatywnej, jest przepełniona emocjami. Wprowadza w subtelny i nastrojowy klimat. Mimo że twórczość Bartka Wołyńca została bardzo dobrze przyjęta przez krytykę znawców, muzyk stroni od wielkich scen i programów telewizyjnych, które mogłyby przynieść mu światową sławę. O tym, co robi opowiada skromnie i z poczuciem humoru, a do swoich dokonań ma wyraźny dystans.
W ostatnim czasie Bartka Wołyńca można spotkać, jak gra dla przypadkowych przechodniów przy jednej ze szczecineckich galerii handlowych. Dla wielu ludzi jest postacią zupełnie anonimową. Skąd taki wybór? Choć muzyka niełatwo namówić na rozmowę, Bartek Wołyniec zgodził się opowiedzieć o tym, co ostatnio wydarzyło się w jego życiu.
Co się stało? Były płyty, nagrania, trasa koncertowa… I nagle cisza.
- Sporo się w moim życiu pozmieniało. Zanim jednak wydarzyły się pewne rzeczy, wydałem EPkę „Hypochondriac Queen". Grałem z nią trasy. Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Na trzy tygodnie zaproponowano salę nagrań w Radiu Koszalin. Miałem pracować nad swoją płytą – „Wirmentacha”. Wydały ją trzy wytwórnie. Miała nakład 4 tys. egzemplarzy. To całkiem nieźle jak na rynek alternatywny. I bardzo dobrze się rozeszła, mimo że nie była rozprowadzana w sieciowych punktach sprzedaży. „Wirmentacha” miała bardzo dobre momenty. Ale już dało się na niej odczuć pewien rozdźwięk, rozpad osobowości. Potem była jeszcze ręcznie robiona płyta „Agnes Taylor”. Grałem mnóstwo koncertów, także za granicą. Przez chwilę tworzyłem z Asią Kuźmą. Przeżyliśmy razem świetne chwile. A potem z takich bardzo pozytywnych emocji - był duży spadek. Uciekałem w różne rzeczy. Byłem najgorszym człowiekiem, jakim mogłem być…
Ten powiedzmy – nie najlepszy czas masz już za sobą?
- Tak. Bo dostałem porządnego kopniaka w tyłek.
Od kogo?
- Od rzeczywistości, przed którą tak skrzętnie uciekałem. Wszyscy się ode mnie odwrócili. Większość wytwórni płytowych także. Tak samo portale, gazety - wszystko się ode mnie odwróciło. Po prostu powiedzieli: „Wołyniec, ogarnij się”.
I wróć.
- Nie, wcale nie powiedzieli: „Wróć”. Powiedzieli: „Pomyślimy”. Wszyscy dali mi do zrozumienia, że mam bardzo mało czasu. Zdałem sobie sprawę, że jeżeli naprawdę mam być, jeśli mam wrócić, to muszę się bardziej postarać. Zadbać o siebie, o swoją chorobę. Zdiagnozowano u mnie CHAD, czyli chorobę afektywną dwubiegunową. Do tego epilepsję. Ostatnio jeszcze coś, o czym jednak nie chciałbym mówić. Od tamtej pory dużo się zmieniło.
Można się tylko domyślać, że łatwo nie było.
- Czas dochodzenia do siebie był bardzo trudny. Poświęciłem naprawdę dużo - relację z najbliższa mi osobą - po to, żeby zobaczyć, jakie błędy popełniam. Byłem wtedy tutaj. Starałem się udawać, że nic się nie dzieje. I po cichu, z dala od wszystkich leczyć się. Nie tylko u lekarzy czy w szpitalu. Tam spędziłem naprawdę sporo czasu. Przełamanie przyszło w momencie, w którym po prostu powiedziałem sobie: „Stop”. Dotarło do mnie po prostu, że muszę cos z sobą zrobić. To, czy się podniosę, zależało tylko ode mnie. Dostałem takiego kopniaka, od wszystkich dookoła, że już nie miałem innego wyjścia.
Kiedy zdałeś sobie sprawę, że musisz zacząć walczyć, muzyka Ci pomagała?
- Wszystko przychodziło powoli. Kiedy zaczynałem grać, po dwóch piosenkach byłem jak galareta. Gdy zaczynałem śpiewać, łamał mi się głos. Słowa jednej z moich piosenek brzmią: „Chcę tego samego, co wszyscy: miłości, czekolady i snu. Chciałbym, by moi bliscy odprowadzili mnie tam, skąd nie dochodzą listy. Tylko kilka osób będzie mnie pamiętało. Mi wystarczy jedna. Chciałbym dać jej więcej, ale sam mam teraz trochę za mało”. Kiedy to śpiewałem, płakałem. Teraz też mi się czasem to zdarza. Niedawno miałem zaśpiewać tę piosenkę przed ratuszem. Gram, gram i nie mogę nic z siebie wydusić. Dorosły facet, testosteron, a tutaj klucha w gardle i nic.
Teraz jest już łatwiej?
- Teraz tak. Zrozumiałem, że jeśli będę w zgodzie ze sobą, uda mi się wszystko naprawić. Że to, co miałem, do mnie wróci. Nie wiem, w co wierzę. Ale muszę przyznać po cichu: karma działa. I to mnie tak przeraża…
Po tym wszystkim wróciłeś do śpiewania, do tworzenia. Ale nie do studia czy na trasę koncertową, tylko… pod Hosso.
- Tutaj znacznie łatwiej jest nauczyć się powiedzieć prawdę. Najlepiej nieznajomemu. Osobie, która przyjdzie, popatrzy, ale tak naprawdę nie zwróci na ciebie specjalnej uwagi. Łatwiej zaśpiewać na ulicy, niż dla tysiąca, stu, a nawet dla dziesięciu ludzi, którzy siedzą na widowni, patrzą na ciebie i słuchają, jak śpiewasz. Łatwiej jest wykrzyczeć wszystko obcym, aniżeli swoim fanom, którzy patrząc ci w oczy, może jeszcze coś wychwycą i zorientuję się, że ten gość na scenie mówi do nich prawdę.
Gra na ulicy to taki, można powiedzieć - rodzaj terapii?
- Tak. Jak najbardziej. Ale też – testuję w ten sposób piosenki. Bardzo często wykonuję swoje autorskie utwory. Oprócz tego gram przeróżne standardy. Zawsze zaczynam od „Knockin" on Heaven"s Door” Boba Dylana. Przy tej piosence najłatwiej się rozśpiewać. Ale z drugiej strony, to potężny utwór. Zawiera w sobie tyle emocji… Jeśli danego dnia mam się poryczeć albo rozkleić, to przy tej piosence na pewno to zrobię. Potem jest różnie. Kiedy testuję swoje piosenki i widzę, że ludzie zatrzymują się, by przez chwilę posłuchać, to wiem, że trafiłem w dziesiątkę. Jeśli jakiś utwór potrafi zatrzymać kogokolwiek na ulicy, oznacza to, że jest naprawdę dobrze.
Nieraz widziałam, jak przed Tobą gromadzą się rodzice z małymi dziećmi. Maluchy patrzą i słuchają.
- Może to dziwne, ale dzieci faktycznie przy mnie się uspokajają. To fantastyczna sprawa. Podobnie jest z córeczką mojej siostry ciotecznej. Ona też uwielbia słuchać, jak gram na gitarze. Bardzo lubi… Davida Bowie (Śmiech.) Ale wracając do innych dzieci: często jest tak, że taki maluch wychodzi z mamą albo tatą z galerii i krzyczy. Płacze, bo np. nie dostał lizaka. Wystarczy, że tylko spojrzę mu w oczy i zacznę grać. Nastaje wtedy cisza. Dziecko się uspokaja. Nie wiem, może maluchom moja gra faktycznie się podoba.
A jak na Twoją grę na ulicy reagują inni ludzie?
- Różnie. Jeden pan do mnie podszedł i powiedział, że sfałszowałem tu i tu. Ja mu oczywiście podziękowałem. Ale to nie było niemiłe. Potraktowałem te uwagi, jak konkretną lekcję. Odpowiedziałem temu panu, że zdaję sobie sprawę z tego, że źle zaśpiewałem, ale od razu wytłumaczyłem, że się dopiero rozśpiewuję. Innym razem podeszła do mnie pewna pani. Nie wiem, czy była pod wpływem alkoholu. Zaczęła coś do mnie krzyczeć. Ja stałem jak wryty. Co mnie zdziwiło, kilka osób zatrzymało się i zaczęło ją odganiać. To był dla mnie chyba największy komplement, jaki dostałem w życiu. Sam nie potrafiłem się obronić. Może nawet nie chciałem. A ktoś obcy po prostu zrobił to za mnie. Takie sytuacje się zdarzają, ale bardzo rzadko.
Nie myślałeś o tym, żeby wrócić do studia, do profesjonalnych nagrań?
- Myślałem. Zaraz skończę EPkę, na której znajdą się moje cztery nowe piosenki. Wymaga jeszcze dopracowania. W dużej mierze dopracowuję ją właśnie tutaj, na ulicy, obserwując reakcje ludzi. Bardzo chciałbym znów wrócić do studia. Do tego dążę. Ale najpierw chcę uspokoić wszystko ze swoim życiem. Nie chcę już oszukiwać siebie. Będąc chorym, muszę przede wszystkim zadbać o swoje zdrowie i starać się wyleczyć. Jeśli to opanuję, chociaż w części, będę w stanie wypełnić moje zobowiązania wobec innych. Nie chcę być już odcięty od rzeczywistości. To było najgorsze. Nie szukałem wtedy żadnego kontaktu z ludźmi. Nie odpowiadałem na telefony. Nie odbierałem maili, wiadomości. No, chyba że jakieś awaryjne od mamy. Tak w ogóle chciałbym powiedzieć, że moja mama jest cudowną kobietą. Gdyby nie ona, już dawno by mnie tu nie było.
Ktoś Ci w tym powrocie do rzeczywistości, do ludzi - pomaga?
- Odciąłem się od ludzi, którzy mogliby mi pomóc, żeby ich nie zawieść. Dopiero niedawno zacząłem doceniać tych, którzy we mnie wierzą. Na razie wszystko robię sam. Ale to z przymusu. Żeby nie ranić ludzi. Pewnie, że chciałbym pomocy. Każdy chciałby mieć kogoś, kto usiądzie obok i powie, że wszystko będzie dobrze. Kto podpowie, co zrobić, co zmienić. Może zaproponuje coś na okładkę. Nawet jeśli chciałbym się zacząć starać, aby odzyskać tych wszystkich ludzi z powrotem, to czuję, że jeszcze trochę czasu musi minąć, zanim będę mógł spojrzeć im w oczy.
Myślałeś może o jakimś koncercie? Niekoniecznie na ulicy?
- Tak, owszem. Myślałem. Nie wiem jeszcze gdzie konkretnie taki koncert miałby się odbyć, ale chciałbym móc zaprezentować mieszkańcom Szczecinka swoją twórczość w taki właśnie sposób. Znów nawiązałem kontakt z dyrekcją SAPiK-u. Zatem szansa na koncert jest. To dobry początek, aby znów wrócić do tworzenia muzyki. Do rzeczywistości.
Rozmawiała: Magdalena Szkudlarek-Szarkowska
https://www.youtube.com/watch?v=d4bUHMzsi80
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie