
feleiton ukazał się już 5 lipca w tygodniku Temat
Pamiętacie państwo owe pur nonsensowne dowcipy jak to "baba" przychodzi do... i tu następowało zaskakujące zakończenie.
Nim dalej wyjaśnię dokąd nasza "baba"szła, potrzeba kilku zdań wstępu. Nasza "baba" nie mogąc znaleźć w rodzinnej ziemi pracy, a do emerytury mając jeszcze szmat czasu, udała się za chlebem w świat. Los rzucił ją do słonecznej Italii, gdzie w pocie czoła pracowała nie tylko na bieżące potrzeby, ale będąc ubezpieczona także na tamtejszą emeryturę. Czas emigracyjnego mozołu się skończył, nasza bohaterka wróciła na "Ojczyzny łono",wraz z prawem do włoskiej emerytury, którą zaczęto jej do domu przysyłać. Jednak tamtejszy odpowiednik naszego ZUS od czasu do czasu chce wiedzieć, czy wysyłana emerytura trafia do właściwego adresata, czy jego podopieczny jest wśród żywych i czy ktoś inny owych ciężko wypracowanych groszy nie pobiera. Wysyła więc co jakiś czas do świadczeniobiorcy pismo, w którym prosi by w jakimś cieszącym się nienaganną opinią urzędzie potwierdził jego tożsamość i autentyczność jego podpisu. Nasza "baba"dostała takie pismo, a jakże w tamtejszym czyli italianckim narzeczu.
Gdyby tubylec z dalekiej północy miał trudności z translacją na jego własny, to dołączony zastał identyczny dokument w języku angielskim, który jest językiem światowym od wielu lat uczony praktycznie w każdej szkole w zjednoczonej Europy. Do kogo by się z tym pismem udać? głowiła się "baba". Jakiż to ważny urząd w Najjaśniejszej Rzeczpospolitej mógłby pieczęcią i podpisem potwierdzić tożsamość swojego obywatela, mającego wszystkie potrzebne do tego dokumenty i zdrowego na ciele i umyśle.
Eureka! Przecież nasz ZUS, którego jest ona także beneficjentem posiada WSZYSTKIE potrzebne dokumenty by takiego potwierdzenia dokonać. Pewnie nie odmówi mi tej grzeczności. Tak myśli w swej naiwności"baba". Przychodzi do ZUS i.. odchodzi z niczym. Przyjmująca ją urzędniczka sprytnie spławiła natrętkę, wykręcając się jak piskorz od podjęcia decyzji. Jest rzeczą od dawna wiadomą że w Polsce urzędnik jak diabeł święconej wody boi się podjąć samodzielnej decyzji. Jedyną rzeczą jakiej jest pewien, to ograniczoności swojej wiedzy i kompetencji. Najbezpieczniej po cichu, pozbyć się natręta, niech sprawę załatwi ktoś inny, bo w razie czego, to nie ja.
Pani w ZUS wskazała na pobliski urząd miasta słusznie sądząc że niezbyt duża dzieląca ich odległość nie zniechęci petenta by tam właśnie się udał. "Baba" dała się przekonać i śmiało uderza do Wydziału Spraw Obywatelskich Urzędu Miasta w Szczecinku. Prosta logika wskazuje, że właśnie tam niezbędny OBYWATELOWI wpis do dokumentu otrzyma, albowiem ów wydział pośredniczy w wydawaniu dowodów osobistych i wszystkie potrzebne dokumenty na i o obywatelu posiada.
Sytuacja znowu się powtarza. Początkowo urzędnik nie bardzo rozumie o co chodzi. Kiedy po jakimś czasie dociera do niego meritum sprawy, stwierdza, że przedłożony dokument jest w obcym języku więc on nic zrobić dla obywatela nie może. Próżno "baba" tłumaczy, że język Dantego w mowie i piśmie zna i może ona Panu Urzędnikowi przełożyć na język polski. O nie, nie ze mną takie numery. Pan Urzędnik domaga się żeby przełożenia dokumentu dokonał tłumacz, a jak nie to "fora ze dwora". Na tym etapie "baba" potulnie drepce do tłumacza, który na wstępie wyjaśnia że taka przyjemność kosztować będzie 120 złotych. W tym momencie już doszczętnie skołowana "baba" doznaje olśnienia, 120 złotych to ile to będzie euro? Ile godzin ona na tej obczyźnie na takie pieniądze musiała pracować? Przecież to wszystko co się tutaj dzieje to jawna granda! Dla jakiegoś niepotrzebnego papierka, który za chwilę urzędnik wyrzuci do kosza, ona musi wydać takie pieniądze Wraca do urzędu, słusznie rozumując, że skoro z włoskim nie wyszło, to jest jeszcze wersja angielska. Języka tego powszechnie nauczają na wszystkich poziomach w naszych szkołach, wobec tego pracownik urzędu na stanowisku kierowniczym, przynajmniej zna go w stopniu propedeutycznym i jest go w stanie samodzielnie przeczytać i zrozumieć. Uzbrojona w taką argumentację, próbuje pana kierownika przekonać do swojej racji. Trafia jednak w mur. Żadna argumentacja nie jest w stanie przekonać Pana Urzędnika. Odpowiedź wciąż brzmi NIE. "Baba" wpada w desperację i wychodząc z nieżyczliwego mu urzędu wyrzuca z siebie: idę do burmistrza!
Nim ucichło echo z impetem zamkniętych drzwi, umysł urzędnika przeszedł prąd. BURMISTRZ- co będzie, jak on się dowie że nie znam języka Szekspira! Jego protoplaści przybyli z dalekiego Albionu do Ziemi Piastów, a on sam publicznie dawał dowody znajomości angielskiego. Z tego może być niezła chryja.
Dobrodziej burmistrz czasami się biesi i wyciepie, w jego mniemaniu kiepskiego urzędnika, jak to miało niedawno miejsce z byłym już rzecznikiem urzędu miasta. NIE, on nie może pokazać, że jest językowym analfabetą. Tygrysem skoczył za "Babą"na korytarz. Dawaj pani to pismo. Podpisał stosowną pieczęć przystawił i zniknął za drzwiami.
Uradowana petentka z drogocennym pismem wraz z jeszcze bardziej drogocennym podpisem drogocennego urzędnika, opuściła drogi urząd. Dzięki temu nadal będzie do niej przychodzić ciężko wypracowana na obczyźnie emerytura. Gorzki jest ten HAPPY END.
Ale by skończyć dowcip. Przychodzi baba do urzędu, a tam ignorant w galarecie.
Andrzej Bratkowski
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie