Reklama

Widziane z boku: Panta Rhei

29/12/2008 20:46

tekst ukazał się w 477 wydaniu Tematu 

Czasami wymieniam z przyjaciółmi przepisy kulinarne.  To dlatego, że lubię gotować, a jeszcze bardziej, czytać książki kucharskie. W ogóle  mam różne upodobania przypisywane zwykle kobietom.  Lubię, do czego wielokrotnie się przyznawałem, romantyczne komedie, na których zresztą dość łatwo się wzruszam, roniąc nie jedną łzę.  W przeciwieństwie do większości mężczyzn chętnie chodzę po sklepach i  czytam tzw. „babskie periodyki” typu „Twój styl”.  Piszę o tym dlatego, iż niedawno, właśnie przy okazji wymiany ulubionych przepisów kulinarnych, uświadomiłem sobie, że mój gust uległ na przestrzeni lat niesłychanej zmianie. Przekazując przepis na grzanki z awokado i kozim twarogiem, doznałem nagłego olśnienia. Boże! Przecież jeszcze dziesięć lat temu, nie brałem do ust ani awokado ani koziego sera. Awokado uważałem za najbardziej bezpłciowy, mączny, pozbawiony smaku  owoc, zaś ser kozi… fuj. Cuchnął dla mnie capem i był całkowicie niestrawny.  A teraz? Teraz  mieszaninę tych wyrobionych na pastę składników, doprawionych cytryną i oliwą z oliwek i kładzioną na posmarowane czosnkiem grzanki,  uważam za prawdziwe delicje.  I gdy zacząłem się nad tym głębiej zastanawiać, okazało się, że to szczyt góry lodowej. Wszystko się zmienia. Panta rhei.
Podobnie jak gusta jedzeniowe, zmieniał mi się gust alkoholowy. Nie ma co oszukiwać. Nigdy nie byłem abstynentem, choć raczej nie nadużywałem alkoholu. Jednak charakterystyczne było to, że trzymałem się zwykle ulubionych trunków. Na studiach piłem piwo (mało oryginalnie), ale też różnego rodzaju wynalazki np. zmieszane w autosyfonie wino marki wino z wódeczką. Po studiach miałem „okres patriotyczny” – tylko polska biała zmrożona. Później gin i różne koktajle na ginie, a potem dekada, a może nawet dwie dekady  whisky, by w końcu przejść do czerwonego wina, które do dziś uważam, obok kawy,  za najwspanialszy z napojów. Jednak i tu, po bułgarskich „Sofiach” czy algierskich „Gelalach”, przeszedłem przez „okres francuski”, by odkryć wina z nowego świata (Australii, Płd Afryki, Chile), czy Izraela.
I tak po kolei. Myśląc o tym, uświadamiam sobie, że przez lata poddawałem się bezwolnie modzie. Oglądając zdjęcia z młodości przypomniałem sobie, jak się kiedyś ubierałem. Na głowie różne czapki. Uszyta z klinów beatlesówka, potem wyglądająca jak czako tzw. degolówka, a wcześniej skórzana pilotka. Pamiętam okres noszenia czarnych koszul (nie mam pojęcia co mnie do noszenia takiego paskudztwa inspirowało), albo dla odmiany barwnych  koszul w kwiatki, tzw. „łączek” (to pod wpływem Woodstock).
A spodnie? Tu dopiero zaczynała się jazda bez trzymanki. Z trudem wkładane opinające ciało „rurki” dopasowane do ud i łydek, a  potem coś z innej bajki - „dzwony”, rozszerzające się od kolan, by na wysokości stopy osiągnąć szerokość nogawki dwukrotnie przekraczającej rozmiar buta. Noszone przeze mnie buty, to zresztą też cała historia mody. Przeszedłem okres sztybletów z gumową wstawką na wysokości kostek,  ale też butów ze szpicami (widziałem takie kiedyś na obrazie Matejki u Stańczyka), albo np. z podeszwą  grubości pewnie ok. 6,0-8,0 cm, wykonaną z różnokolorowych warstw gumy.
Przez moment, no może dwa momenty, w co może trudno dziś uwierzyć, nosiłem włosy do ramion. Początkowo miałem włosy z przedziałkiem, a także , co sobie właśnie uświadomiłem,  czesałem się też „do tyłu” , zakładając w tym celu na noc specjalną siatkę.  Z powodu długich włosów (inni mieli zresztą dużo dłuższe), miałem kłopoty w szkole. Jednak przyszedł moment buntu, gdy ogoliłem się całkowicie na łyso. Moja głowa świeciła jak latarnia, co też poczytano w szkole za objaw niesłychanej arogancji, godzącej w ład naszej socjalistycznej ojczyzny. Gdyby nie fakt, iż bez fałszywej skromności miałem raczej bardzo dobre oceny i stojącego za mną murem ojca, niechybnie za łysinę wyleciałbym ze szkoły.
Tak, wszystko się zmienia. Zmieniały się też moje gusty literackie. Dorosłą literaturę, a więc już po K. May’u i Cooperze, zacząłem od Francuzów. Przez parę lat zaczytywałem się  w Diderocie  i Wolterze, by gładko  przejść do tzw. amerykańskiej „wielkiej czwórki”. Fascynacja Amerykanami trwała dość długo. Nie czytałem prawie nic poza Faulknerem, Steinbeckiem, Caldwellem czy  Hemingwayem, za to ich książki znałem na wyrywki. A potem nagle polubiłem Niemców: braci Mann, E.M. Remarque’a,  A. Zweiga, czy bardziej współczesnych  H. Bolla i G. Grassa. Gdy skończyłem z Niemcami wróciłem do bardziej współczesnych Amerykanów; Vonneguta, Rotha, Bellowa, Doktorowa, Kosińskiego czy H. Millera. Był też okres czeski. Od Kafki i Capka po Hrabala i Kunderę. Dziś lubię głównie książki kucharskie.
Człowiek ewoluuje. Zmieniają się nasze gusta i preferencje. Z upływem lat słuchamy innej muzyki, śmieszą nas inne dowcipy, oglądamy inne gatunki filmów, czujemy się dobrze wśród innych barw. Nawet zaczynamy mieć uczulenie na inne alergeny. Strach się bać, co będzie dalej. Czy oznacza to, że któregoś ranka mogę obudzić się z uczuciem sympatii do braci Kaczyńskich?
                           

Jerzy Hardie-Dougla

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do