
felieton ukazał się w 534 wydaniu Tematu
Czy wiecie Państwo, jakie jest najbrzydsze słowo na „u”? Oczywiście w ustalonej przez mojego sąsiada hierarchii lingwistycznych obrzydliwości. Nie jest to wbrew pozorom żadna z ulicznych odmian czasowników powszechnie uznanych za wyrażenia nieparlamentarne tudzież językowe dopalacze. Nic z tych rzeczy. To drodzy Państwo słowo, które nigdy nie cieszyło się u nas specjalną estymą, a mianowicie urzędnik. I nie ma tu znaczenia czy mówimy o urzędnikach samorządowych, bankowych, skarbowych, tudzież dzielnych pracownikach osławionego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, złośliwie nazywanego również Zakładem Utylizacji Składki – emerytalnej ma się rozumieć.
„Urzędas”, czy też jego żeński odpowiednik, pieszczotliwie określany przez jednego z moich znajomych „biurwą”, to jednak w Polsce nadal klasa ludzi, których podejrzewa się niemal o każdą odmianę niekompetencji i wszelkie inne zło tego świata. Negatywny stereotyp urzędnika w naszym kraju jest w zasadzie niezmienny, niczym miłość Albina Siwaka do marksizmu.
Składa się nań genetyczna złośliwość, przy której pewne odmiany nowotworów, jawią się niczym zwykła opryszczka, niechęć do używania antyperspirantów, nieświeży oddech (połączenie nadkwasoty i próchnicy), plotkarstwo, nieróbstwo i nadnaturalna potrzeba porannego wchłaniania kawy, bez której biurowe życie polskiego urzędnika byłoby po prostu nie do przyjęcia. Nie do końca jest to oczywiście zgodne z prawdą, ale pięćdziesiąt lat komuny zrobiło swoje i takie myślenie ciągle niestety w nas pokutuje. Stąd „urzędas” zawsze w Polsce pozostanie „urzędasem” i żadne transformacje ustrojowe tego nie zmienią. Mogą co najwyżej złagodzić nasze uprzedzenia, ale bynajmniej ich nie wyeliminują.
Ze służbą cywilną jest podobnie, choć to przecież elita „urzędasów”, taka trochę magnateria wśród urzędniczo-szlacheckiej braci. Niby bogatsza, niby lepiej wykształcona, niby schowana za podwójną gardą rozlicznych immunitetów, a też po niej jeżdżą jak skacowany szmaciarz po kobyle. Zwłaszcza ostatnio, kiedy okazało się, że w ramach zapowiedzianej walki z biurokracją w roku 2010 aż o 11 procent wzrosło nam zatrudnienie w ministerstwach i urzędach wojewódzkich. Ale przed wyborami tak się zdarza, więc nie ma o co kopii kruszyć. Może za kolejne pięćdziesiąt lat doczekamy się jakiejś poprawy, na razie jednak musimy jeszcze na to trochę poczekać.
W Szczecinku nie jest co prawda pod tym względem aż tak źle, ale wystarczy rozejrzeć się po pobliskich gminach, a sytuacja nie wygląda już tak różowo. Zresztą i u nas jeszcze parę lat temu różnie z tym bywało. Mój sąsiad Zenek do dzisiaj pamięta dostojny zapach wędzonej makreli i gotowanego bigosu, jaki notorycznie unosił się na korytarzu pewnej samorządowej instytucji czy słynącą z opryskliwości urzędniczkę, której warkocz niczym kometa Halleya rozświetlał swym blaskiem korytarze niemal wszystkich instytucji samorządowych w naszym mieście. Kiedy odeszła w końcu na emeryturę w wielu pokojach strzeliły kanonady szampanów, a i łza radości niejednemu się w oku zakręciła. Stare, dobre czasy, chciałoby się powiedzieć. Nic jednak nie przebije prominentnego urzędnika, który w przypływie niekontrolowanej euforii wywołanej spożyciem nadmiernej ilości alkoholu (a lubił gość pociągnąć z gąsiora, oj lubił!), z uduchowionym wyrazem twarzy, niczym biskup, błogosławił znakiem krzyża, wszystkich opuszczających podwoje starościńskiego urzędu interesantów. Było z tym sporo zamieszania, gdyż skonfudowani religijną wylewnością sprawcy tego incydentu świadkowie nie omieszkali powiadomić o tym jego przełożonych. Na nic się to jednak zdało, gdyż spirytus movens całego zamieszania w porę się zreflektował i chwiejnym krokiem opuścił swoje biurowe sanktuarium. Ten urzędnik to właściwie legenda szczecineckiego samorządu. Wytrawny znawca administracyjnych procedur, lis pracy biurowej, lew urzędniczych salonów i tęga głowa partyjnego aparatu. To właśnie od niego dowiedziałem się o istnieniu pięciu zasad doskonałego urzędnika, które wyznaczały standardy pracy biurowej w PRL.
Nie są może szczytem intelektualnego wyrafinowania, ale zawierają kwintesencję fenomenu „biurw” i urzędasów w każdym systemie politycznym, dlatego też pozwolę sobie przytoczyć je w całości. Brzmią do bólu rzeczowo i logicznie. Po pierwsze – nie myśl. Po drugie – jak już myślisz, to nie mów. Po trzecie – jak mówisz, to nie pisz. Po czwarte – jak piszesz, to się nie podpisuj. Po piąte – jak się już podpisałeś, to się k…. potem nie dziw! Czysta poezja drodzy Państwo, nic ująć, nic dodać. Najciekawsze jest jednak to, że mimo upływu lat, wejścia do UE i wielu innych zmian, jakie dokonały się w ostatnich latach, nadal znajdziemy Polsce aż nazbyt wielu gorliwych i kreatywnych wyznawców osławionych 5 zasad, dzięki którym spora część naszych urzędów wciąż przypomina bastiony arogancji i niekompetencji. Ale to już zupełnie inna bajka i to bynajmniej nie na dobranoc.
Tomasz Czuk
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie