
Przed sobotnim spotkaniem z Małgorzatą Ostrowską przypominamy wywiad z archiwum. Warto nadmienić, że nasi Czytelnicy nie mieli okazji dotąd przeczytać tekstu w wersji elektronicznej. Artykuł ukazał się w wydaniu papierowym „Tematu Szczecineckiego” w lipcu 2010 roku
Piąta, urodzinowa edycja Art Pikniku w Szczecinku będzie wyjątkowa. Ponieważ każdy jubileusz należy uczcić, także w tym przypadku organizatorzy festiwalu pomyśleli o tym, by zaprosić wszystkich uczestników imprezy na muzyczne, huczne urodziny. Jubileuszowy projekt muzyczny będzie miał miejsce w sobotę, 22 lipca o godzinie 18.30. Przed publicznością wystąpi Art Piknik Band prowadzony przez Rafała „Lambadę” Zabuskiego oraz Roberta Duncana (Banned Sauce). A teraz najważniejsze - gwiazdą specjalną projektu będzie Małgorzata Ostrowska! Piosenkarce towarzystwa na scenie dotrzyma Piotr Zander.
Małgorzata Ostrowska nieraz występowała przed szczecinecką publicznością. Ostatnio podczas 700-lecia miasta, latem 2010 roku. To właśnie wtedy piosenkarka udzieliła redakcji Tematu Szczecineckiego obszernego wywiadu. Opowiedziała nam wówczas m.in. o tym, jak przy okazji powrotu do rodzinnego miasta ożywają wspomnienia, a także jak wglądały jej muzyczne początki w Szczecinku i czym zajmowałaby się dzisiaj, gdyby jednak jej muzyczna kariera potoczyłaby się inaczej.
Przed sobotnim spotkaniem z Małgorzatą Ostrowską przypominamy wspomniany wywiad. Warto nadmienić, że nasi Czytelnicy nie mieli okazji dotąd przeczytać tekstu w wersji elektronicznej. Artykuł ukazał się w wydaniu papierowym „Tematu Szczecineckiego” w lipcu 2010 roku
Chciałabym cofnąć się trochę w czasie, kiedy rozpoczęła pani naukę w Szkole Muzycznej w Szczecinku. Czy pamięta pani ten moment?
- Oczywiście, że pamiętam. To było bardzo ważne wydarzenie w moim życiu. Pamiętam, że podczas pierwszych egzaminów stwierdzono, że nie mam słuchu i że nie nadaję się do szkoły muzycznej. Taka ocena bardzo oburzyła moją mamę. W mojej rodzinie muzyka zawsze odgrywała ogromną rolę. Tradycją było, że wszystkie dzieci – moi kuzyni, kuzynki, pobierały lekcje muzyki. Stąd tak wielkie oburzenie. W końcu po interwencji rodziców zostałam jednak przyjęta.
Od razu był śpiew?
- Najpierw uczyłam się gry na skrzypcach. Mało skutecznie. Po dwóch latach przerzucono mnie na fortepian. Muszę się przyznać, że moja nauka gry na instrumencie nie przynosiła efektów. Ja się po prostu nie uczyłam (śmiech). Być może nie mam talentu instrumentalnego. No, ale przy tej szkole istniał big-band „Koliber”, w którym śpiewała moja starsza o cztery lata siostra. Kiedy kończyła tę szkołę, a wraz z nią podstawówkę, chciała wyjechać do szkoły muzycznej II stopnia do Koszalina. Miałam wtedy 11 lat. Siostra przyciągnęła mnie wówczas za rękę na próbę zespołu, przedstawiła i powiedziała, że ja będę teraz tutaj śpiewać. Nie miałam wyjścia. Musiałam śpiewać. I to był właśnie początek mojego śpiewania, który zresztą wspominam wspaniale.
Jednak przyszłość jawiła się wtedy przed panią inaczej. Zdając na studia, wybrała pani kierunek, który nie ma nic wspólnego z muzyką.
- Rzeczywiście, startowałam na biologię, ponieważ tak widziałam swoje życie. Będąc w szkole średniej, nigdy nie myślałam o tym, żeby swoją przyszłość związać ze śpiewaniem. Chciałam zostać biologiem, wyobrażałam sobie, że będę pracować w jakimś instytucie naukowym, prowadzić jakieś biochemiczne, biomolekularne badania (śmiech). Takie miałam marzenia. To się nie udało, ale w związku z tym trafiłam do Studia Sztuki Estradowej przy Estradzie Poznańskiej, które prowadził Krzysztof Powalisz – ten sam człowiek, który kilka lat wcześniej kierował „Kolibrem”. Zapisałam się tam, ale tylko na przezimowanie, ponieważ w następnym roku podczas egzaminów wstępnych chciałam znowu zdawać na swoją ukochaną biologię. Okazało się jednak, że wsiąkłam i tak już zostało.
Niedługo potem przyszedł czas na Lombard. Coś zapowiadało tak wielki sukces, jaki udało się odnieść zespołowi?
- Nie, to były zupełnie inne czasy. Dla nas to była jedna wielka zabawa. Wówczas nie przywiązywało się aż tak wielkiej wagi do tego, żeby zaistnieć na rynku muzycznym. Tego rynku praktycznie nie było.
Teraz się to zmieniło?
- Bardzo. To się widzi, kiedy się obserwuje przede wszystkim młodych ludzi. Dziś praktycznie nie ma ruchu amatorskiego. Każde działania dążą do tego, żeby zaistnieć na poważnej estradzie. Czasami jest tak, że odbiera to wielką radość, jaką daje muzyka. Po drugie odbiera to poczucie ogromnej przygody, które my mieliśmy. Odbiera to też trochę wdzięku muzyce. A przecież, szczególnie na początku drogi, najważniejsza powinna być wiara w muzykę i czerpanie przyjemności, jaką ona daje.
Oprócz projektów zespołowych, ma pani na koncie swojej kariery również kilka płyt solowych. W przygotowaniu następna. Jaka to będzie płyta? Czy w związku z tym, że wróciła pani do nieco bardziej drapieżnego wizerunku można się spodziewać, że takie zmiany nastąpią także w sferze muzycznej?
- Na pewno chciałabym wrócić do trochę mniej popowego grania. Ale nie wiem jeszcze, czy to będzie takie do końca poważne, rockowe brzmienie. Rock ma tyle odcieni, że nie musi to być ostra i drapieżna płyta. Nie wiem też, czy do końca zrezygnuję z konwencji popowej czy z innych gatunków muzycznych. Lubię muzykę bardzo szeroko pojętą. Nigdy nie byłam artystką całkowicie określoną. Miałam dość poważne przygody z jazzem, musicalem, z muzyką progresywną, punkową. Myślę więc, że i teraz nie określę się do końca.
(…) Kiedy po dłuższym czasie nieobecności wróciła pani do Szczecinka, dało się odczuć uderzające zmiany? Jak pani dziś odbiera Szczecinek?
- Miasto bardzo się zmieniło. Na korzyść, oczywiście. Mam tutaj rodziców, liczną rodzinę, do której wracam. Może nie tak często, jakbym chciała, ale jednak. Szczecinek przede wszystkim wypiękniał. Zrobił się naprawdę fajnym miasteczkiem – bo nie jest to duże miasto i to jest jego zaletą. Ja, na przykład, mieszkam w jeszcze mniejszym mieście i opowiadam, ze mieszkam na wsi, o co mieszkańcy mojego Puszczykowa mają do mnie wielki żal. Ale uważam, że niewielkie rozmiary miejscowości są akurat jej wielkim plusem. Szczecinek jest właśnie takim fajnym miasteczkiem, które można ogarnąć. Poza tym, widzi się tutaj rękę dobrego gospodarza. I to też jest pozytywne, ponieważ pozostawia ślad w świadomości, poczucie, że było się w ładnym miejscu.
Kim byłaby Małgorzata Ostrowska, gdyby jednak dostała się na biologię?
- Myślę, że niestety, byłabym belfrem (śmiech). Nie wiem, jak przeżyliby to moi uczniowie, ponieważ nie mam najlepszego kontaktu z dziećmi. Nie jestem Matką-Polką. Dlatego myślę, że nie byłabym dobrym nauczycielem. Naprawdę cieszę się, że moje życie ułożyło się tak, a nie inaczej, i że jednak nie musiałam zostać pedagogiem straszącym w szkole (śmiech).
Rozmawiała: Magdalena Szkudlarek
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie