Reklama

Lech Mackiewicz: Miło będzie pogadać

29/12/2008 21:01

artykuł ukazał się w 477 numerze Tematu

Gram w serialach, aby zarobić na własne projekty.

Wywiad z Lechem Mackiewiczem.

Zanim po ukończeniu naszego ogólniaka w 1978, opuściłeś Szczecinek, zajmowałeś się w ówczesnym Domu Kultury amatorskim teatrem. Jak wspominasz tamte lata?
- Słuchaj, to były wspaniałe czasy. Trudno o lepsze. Poznałem w Szczecinku mnóstwo ciekawych ludzi. Była twoja siostra, była Lena Wróżyńska, Heniek Wróżyński, z którym do dzisiaj jestem w kontakcie, i który prowadzi obecnie teatr w Seatle i dwa razy zapraszał mnie już do współpracy. Nic z tego co prawda nie wyszło, bo miałem akurat w tym czasie inne propozycje i robiłem wówczas coś w Japonii, ale do tematu na pewno wrócimy. Był Jasio Abolik, czyli „Jabol”, mój największy przyjaciel, Tereska, „Josza”, Marek... Bez tych lat nie byłoby tego, co jest. Zresztą później z Heńkiem wylądowaliśmy w Krakowie, „Jabol” był świadkiem na moim ślubie, Heniek też, więc to naprawdę były wspaniałe lata, kształtujące nas wszystkich.

Rozwiało was niemal po całym świecie, trochę jak w piosence Jacka Kaczmarskiego „Co się stało z nasza klasą”. Czy utrzymujesz jakiś kontakt z ludźmi, z którymi bawiłeś się wówczas w teatr?
- Tak, oczywiście. O Heniasie Wróżyńskim i „Jabolu” już wspominałem. Ostatnio kontaktowałem się z Andrzejem Błaszko, „Joszą”, Markiem Miłoszem, no i oczywiście Krysią Chudzińską – Lis, moją nauczycielką języka polskiego, która wypychała mnie na wszystkie konkursy recytatorskie w ogólniaku. Najczęściej jednak kontaktuję się z Heńkiem Wróżyńskim, z racji wspólnych zainteresowań oczywiście. Z Jasiem Abolikiem, który mieszka w New Jersey, również mam stały kontakt. Ja co prawda mieszkam w Australii, ale  jego żona dba o to, abyśmy w  tym całym zaganianiu o sobie nie zapomnieli. Z Violką Czuk studiowaliśmy w jednym mieście, więc kontakt był, a dzięki tobie jest i teraz. Jedynie z Tereską, była w naszej teatralnej paczce, nie mam żadnego kontaktu, gdzieś mi znikła.

Rozpoczynałeś studia na krakowskiej PWST w bardzo ciekawych czasach. Po zabiciu przez SB Staszka Pyjasa Kraków stał się jednym z najbardziej niepokornych ośrodków akademickich w Polsce. Jaka atmosfera panowała wówczas na PWST?
- Mój rok był rokiem wyjątkowym. Przyjęli nas chyba przez pomyłkę. To był rok wizyty Jana Pawła II, rok takiego otwarcia, w którym dziwnym trafem przyjęto do szkoły mnóstwo osób zaangażowanych w polityczną działalność. Moim opiekunem był Jerzy Radziwiłowicz – bardzo ważna dla nas postać.

Filmowy „Człowiek z Marmuru i Żelaza”?
- Był wtedy prorektorem do spraw studenckich. Po nim tę funkcję przejął Jerzy Trela, reprezentujący zupełnie inną opcję polityczną. Również ciekawa postać. Lubiłem go. Robiłem w ogóle u niego dyplom. Pamiętam, jak pewnego razu podczas jakiejś zakrapianej z lekka uroczystości, pan Jerzy podszedł do mnie i powiedział: - Panie Czako, pan nie chce uścisnąć tej ręki? Dlaczego pan tak myśli – spytałem. Bo ją ściskał generał Jaruzelski! Ja wówczas nie wiedziałem, że zapisał się do WRON. Nie powiem, co mówił o Jaruzelskim, bo to się do żadnego wywiadu nie nadaje. O sympatii do generała w każdym razie trudno było mówić. Trela zresztą zawsze robił pewne rzeczy na przekór. Do PZPR też się pewnie komuś na złość zapisał. Ale to dobry człowiek. Pamiętam również Jerzego Sthura, Andrzeja Kaczmarczyka, Kubę Kosiniaka, z którymi zakładałem NZS. To właśnie wtedy poznałem Jasia Rokitę.

Przyjąłeś nasze zaproszenie i niemal już oficjalnie będziesz zasiadał w Honorowym Komitecie Obchodów Siedemsetlecia Lokacji Szczecinka. Czy nie przeszkadza ci fakt, że obok ciebie będzie w nim najprawdopodobniej prof. Aleksander Wolszczan, który przyznał się niedawno do współpracy z SB?
- Wiesz co – jego sprawa, jego sumienie. Nie powiem, że mam to w dupie, bo to przykre. On sam wie najlepiej co zrobił. Ja nie zaglądam ludziom do teczek, nie odczuwam takiej potrzeby. Takie oglądanie się za siebie, a my Polacy lubimy grzebać w naszej historii, spowalnia mnie, osłabia moją dynamikę, jest jak kamień u nogi. Choć muszę przyznać, że namówiono mnie ostatnio, abym wystąpił oficjalnie do IPN z wnioskiem o wydanie swojej teczki. Powiedziano mi, że to zajmie dwa lata, więc przestałem się tym interesować. Poza tym trochę się boję tej wiedzy. A nuż się okaże, że donosił na mnie jakiś mój kolega. Taka wiedza nie jest mi potrzebna. A wracając do profesora Wolszczana. Ja się nie muszę z nim przecież przyjaźnić. Co innego generał Jaruzelski. Z nim na pewno nie zasiadłbym w żadnym komitecie obchodów.

W stanie wojennym zostałeś za działalność opozycyjną w NZS internowany. Czy ten epizod twojej biografii zadecydował o późniejszej emigracji?
- Zdecydowanie tak, choć powodów było jeszcze kilka. Myśmy mieli taki polski kompleks Zachodu. Czuliśmy się i lepsi, i gorsi zarazem. Chcieliśmy się sprawdzić. Ameryka, Hollywood. W czasie czteromiesięcznej odsiadki miałem sporo czasu do namysłu. Co jest naprawdę ważne, a co pozbawione w życiu znaczenia. W więzieniu proponowano mi co prawda „bilet w jedną stronę”, ale odmówiłem. Powiedziałem, że to mój kraj i takie tam (śmiech!!). Natomiast po wyjściu zaczęły się schody, miałem dwójkę dzieci, a esbecja coraz bardziej dawała mi się we znaki. Postanowiliśmy udać się z Izą (moją żoną) do ambasady australijskiej. Towarzyszyli nam oczywiście „smętni panowie” z SB. Tam zapytano mnie czy mam gdzie mieszkać, czy mnie biją i czy mam pracę. Nie spełniałem żadnego z emigracyjnych kryteriów. Nie bito mnie, mieszkałem w Domu Aktora i miałem pracę, więc byliśmy bardzo zdziwieni, kiedy po dwóch miesiącach dostaliśmy z ambasady australijskiej wielką kopertę z promessą.  Decyzja była trudna. Otrzymałem wówczas propozycję podjęcia pracy w jednym z warszawskich teatrów oraz kilka interesujących, głównych ról filmowych. Doszliśmy jednak wspólnie do wniosku, że więcej nas nie zaproszą i podjęliśmy decyzje o wyjeździe do Australii. Poza tym w PRL robiło się duszno, było coraz gorzej.

Jak wyglądały początki twojej pracy zawodowej w Australii?
- Myśmy przyjechali do Australii w maju. W czerwcu rozpoczynał się Sydney Film Festiwal. Znalazłem polska gazetę i powiedziałem im, że będę ich korespondentem. Guzik wówczas rozumiałem, mój angielski pozostawiał sporo do życzenia, ale znalazłem się na tym festiwalu. Podeszła do mnie wtedy pewna dziewczyna. Do dziś pamiętam jej nazwisko. Była to aktorka Liza Green. Jej chłopak był filmowym reżyserem, który potrzebował do jednej z ról węgierskiego emigranta. Ubzdurało się jej, że jestem Węgrem – widocznie z powodu mojego akcentu. Zaprosili mnie na zdjęcia próbne. Ja oczywiście nie puściłem pary z gęby, że  nie jestem Węgrem, tylko nauczyłem się kilku zdań po węgiersku, „ege szege buroky” i takie tam. I udało się. Zagrałem w tym filmie, choć po zakończeniu zdjęć próbnych podeszła do mnie asystentka reżysera i powiedziała, że jej ojciec jest Węgrem i żebym już przestał bełkotać w języku Imre Nagya. Zmieniono dla mnie scenariusz i zamiast Janosa, zagrałem Janusza, polskiego studenta. Potem zagrałem jeszcze w kilku projektach telewizyjnych, nie mogłem jednak znaleźć agenta, aż w końcu –  na rok –  wylądowałem w teatrze dla dzieci. Graliśmy 11 przedstawień w ciągu roku. Jedno na miesiąc. To była prawdziwa szkoła ostrej jazdy. Tam nauczyłem się właściwie języka. Po tym roku znalazłem w końcu agentkę. Miałem sporo szczęścia.

Co zadecydowało o twoim powrocie do Polski?
- Wiesz co, Iza zawsze się ze mnie śmiała, że z każdego dolara odkładałem dwa, na powrót do Polski. Taką cezurą był oczywiście „Okrągły stół” i rok 1989. Ja wróciłem właściwie w  1993 roku, a właściwie starałem się wrócić. Wylądowałem nawet w Wiedniu, ale skontaktowano się ze mną z Australii, że mam zagrać ważną rolę w jednym z filmów i powrót przeciągnął się o dwa lata, czyli do 1995 roku.

Czym różni się praca aktora w Australii i Polsce?
- W Australii są tylko teatry impresaryjne. Nie ma teatrów repertuarowych. Tam jest tak, że aktorzy jak grają w filmie czy teatrze, to nie biegają jak kot z pęcherzem po innych teatrach, castingach itd. Nie ciągną kilku projektów naraz. Mają więcej czasu dla siebie. To mi zdecydowanie bardziej odpowiada. W Polsce jest gonitwa. Gram równolegle w trzech produkcjach i to mnie czasami ogranicza, choćby wizualnie. W serialach muszę utrzymywać raczej stały wizerunek, a pamiętam jak w „Lewym uchu” zapuściłem brodę, przytyłem jakiejś 8 kg, wszystko po to, aby uwiarygodnić odtwarzaną przez siebie postać.

mack350.jpg

W 2004 roku na festiwalu filmowym w Melbourne zdobyłeś prestiżową nagrodę dla najlepszego aktora oraz analogiczne wyróżnienie za scenariusz do filmu „Left Ear”, czy miało to jakiś wpływ na rozwój twojej kariery? 
- Paradoksalnie, raczej nie. Ja w zasadzie już w połowie lat dziewięćdziesiątych byłem już dość popularnym w Australii aktorem teatralnym. Ludzie chodzili na mnie do teatru, oglądali reżyserowane przeze mnie sztuki. Nagroda za „Lewe ucho” utrwaliła tylko moją pozycję. Zresztą w Australii mówi się, że jak dostaniesz nagrodę to później masz dwa lata przerwy. Telefon milczy, bo każdy myśli, że jesteś strasznie drogi i nikt cię nie chce obsadzać. W moim przypadku tak co prawda nie było, ale przede wszystkim dlatego, że sam zacząłem reżyserować, a nie ukrywam, że wolę to robić w Australii. W Polsce jest to trudniejsze. Tu wszyscy znają się na wszystkim, a to czasami przeszkadza. Tam każdy zna na planie swoją rolę, wszystko jest czytelne i poukładane. W teatrze gram już sporadycznie. Ostatnio zagrałem w „Życiu towarzyskim i uczuciowym” L. Tyrmanda, grywam za to w teatrze telewizji.

Pracowałeś z wieloma twórcami filmowymi w Polsce. Który z nich zrobił na tobie największe wrażenie?
- To trudne pytanie. O dziwo, w serialach, w których teraz występuję, pracuję z ludźmi, z którymi bardzo chciałbym pracować w filmie. Miło wspominam pracę z Markiem Piwowskim przy „Nożu w głowie Dino Baggio” i w kilku innych jego rzeczach. Dużym przeżyciem była gra w „Pianiście” Romana Polańskiego. Zagrałem tam co prawda „pierdołę”, ale to była naprawdę wielka przygoda. Znakomicie współpracowało mi się z Agnieszką Holland nieco gorzej z Markiem Koterskim w filmie „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”, no i oczywiście Darkiem Gajewskim, którego ostatni film, „Lekcje pana Kuki” wchodzi właśnie na ekrany polskich kin. Zagrałem zresztą we wszystkich jego filmach.

Zmieńmy temat. Pamiętam, że bardzo lubiłeś grać w piłkę. Graliśmy zresztą kiedyś razem na boisku, na  którym majestatycznie rozpościera się teraz Intermarche. Czy w natłoku filmowych zajęć masz jeszcze czas na szczyptę radosnego futbolu, czy już tylko pływasz?
- W piłkę gram już tylko z dziećmi. Byłem zresztą w Sydney pomysłodawcą takiego rodzinnego turnieju piłkarskiego „Chaco Cup”. Grają amatorzy i rzeczywiście jest to radosny futbol, który kończy wspólny grill, dyplomy i nagrody. Otrzymałem nawet organizacyjne wsparcie od władz miasta. Polecam formułę turnieju. Nic tak nie integruje jak wspólna zabawa, a „Chaco Cup” był właśnie taką zabawą. Teraz już niestety tego nie robię. Nie mam po prostu czasu, a poza tym w moich kontraktach są zapisy, które zabraniają mi uprawiania „ekstremalnych sportów”. Poza tym jakakolwiek kontuzja strasznie skomplikowałaby moje plany zawodowe, a tego wolałbym uniknąć. Gram w serialach, aby zarobić na własne filmowe projekty, więc sam widzisz. Zostaje mi więc tylko pływanie, które uwielbiam. Moje dzieci również. Mój syn, Mieszko, był nawet mistrzem Polski juniorów w pływaniu, a ja, jak tylko mam okazję i trochę wolnego czasu, korzystam z basenu – również w Szczecinku!

Jakie są twoje najbliższe artystyczne plany?

- W moim przypadku są plany zawodowe i artystyczne. Jeśli chodzi o te pierwsze, to prosto ze Szczecinka wracam do Warszawy, gram jedenaście scen i ruszam dalej. Specyfika pracy serialowej ma swoje prawa. Chciałbym tu zostać trochę dłużej, ale nie da rady. Jeśli chodzi natomiast o plany artystyczne, to czeka mnie kilka projektów telewizyjnych, teatr telewizji oraz zdjęcia we włoskim serialu o św. Augustynie, w którym zagram biskupa Anoniusza. Przed świętami miałem jeszcze jechać do Rygi na zdjęcia do amerykańskiego filmu o Irenie Sendlerowej. Z polskich aktorów wystąpią w tym filmie jeszcze Danuta Stenka i Krzysztof Pieczyński. Niestety, wcześniejsze zobowiązania i kontrakt z Włochami sprawiły, że musiałem zrezygnować w tej produkcji. Poczekam, aż któryś z polskich reżyserów zmierzy się z tym tematem. Poza tym tłumaczę z Izą dwie sztuki na język polski. Zacząłem trzy filmowe projekty, wszystkie są na różnym etapie rozwoju, więc roboty mi na pewno nie zabraknie, przynajmniej na kilka lat. Ale nie narzekam. Z przyjemnością też spotkam się dzisiaj ze szczecinecką publicznością. Z tego co, wiem przyjdzie tam sporo moich szkolnych znajomych. Miło będzie pogadać.

    

Rozmawiał:  Tomasz Czuk


foto na stronie głównej: filmpolski.pl

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

  • Awatar użytkownika
    Marcin Wilk - niezalogowany 2008-12-30 16:29:46

    Zapraszam do obejrzenia fotorelacji ze spotkania: http://picasaweb.google.pl/fotomswilk/LechMackiewicz2008 www.marcinwilk.pl

    odpowiedz
    • Zgłoś wpis

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Wróć do