
tekst ukazał się w 474 numerze Tematu
Przy ul. Łódzkiej mieszka już trzecie pokolenie. Dlaczego Łódzka? Kto i kiedy wymyślił jej nazwę, do dzisiaj nie wiadomo. W każdym razie ulica a właściwie dwie równolegle wąziutkie uliczki, oznakowane rzymską jedynką i dwójką, pojawiła się w 1967 roku wraz z urzędowym pozwoleniem na budowę. To właśnie wówczas rozciągających się w tym miejscu ogródkach i łące, zaczęły powoli i z mozołem wyłaniać się z fundamentów domki jednorodzinne. W sumie powstało ich 33, tyle, ilu członków liczyło zrzeszenie.
Od tego czasu minęło dokładnie czterdzieści lat. Do dzisiaj nie ma w mieście bardziej ze sobą zintegrowanej społeczności niż mieszkańcy tego miniaturowego osiedla. Dowodem na to stały się tegoroczne uroczyste, jubileuszowe obchody, na które przybyło około 80 osób! W ciągu dwóch dni (drugiego dnia były poprawiny) zjedzono 25 kg kiełbasy, 10 kg kaszanki, 15 kg boczku, wypijając przy tym 4 beczki piwa.
Wróćmy jednak do historii. Był rok 1966. W tym czasie w Szczecinku pojawiły się pierwsze tzw. bloki mieszkalne. Były to pięciokondygnacyjne budynki początkowo wykonywane w systemie tradycyjnym (ściany), potem w technologii uprzemysłowionej. To w tym okresie rozpoczynała się lub trwała budowa osiedli mieszkaniowych przy ul. Kościuszki, Koszalińskiej i Mierosławskiego. Powstawały także blokowe plomby przy ul. Żukowa (dz. Wyszyńskiego). Jeszcze pod koniec lat sześćdziesiątych ruszyła budowa osiedla Kopernika. Ulica Kopernika wyłożona w tym czasie betonową trylinką, przy której stała jedynie Szkoła Podstawowa nr 6, zamieniła się w wielki plac budowy. Pierwsze osiedlowe bloki, a były to tzw. korpalowce (nazwa wywodzi się od nazwiska koszalińskiego projektanta), pojawiały się najpierw od strony ul. Słowiańskiej.
W połowie lat sześćdziesiątych o ul. Łódzkiej jeszcze nikt nie słyszał. Owszem, w tym miejscu biegła jedynie polna dróżka zaczynająca się pomiędzy przedwojennymi blokami przy ul. Słowiańskiej a kończąca przy skrzyżowaniu ul. Wiejskiej z Kwiatową. Początkowo lokalizację przyszłego osiedla domków jednorodzinnych rozważano w okolicy ul. Lwowskiej. Ostatecznie zdecydowano się na tereny położone we wschodniej części miasta. Ale zanim doszło do wbicia w grunt pierwszej łopaty, przyszli właściciele domków, których powierzchnia użytkowa nie mogła przekraczać 85 m kw. zawiązali Zrzeszenie Budowy Domów Jednorodzinnych „Budowlani”. Nazwę „Budowlani” wybrano, ponieważ w jej skład weszli ludzie związani z budownictwem. Mieli do wyboru albo zaryzykować budując na swój rachunek, albo czekać. A czekało się całkiem sporo. Zwykli śmiertelnicy na mieszkanie spółdzielcze mogli poczekać nawet i 15 lat!
Jak wynika z danych statystycznych pochodzących z 1968 roku, w tym czasie w powiecie szczecineckim oddano do użytku 1369 izb. Izba, w nomenklaturze urzędowej, to był po prostu pokój. Jak to z namaszczeniem podkreślano, udział „gospodarki uspołecznionej” (w oddawaniu do użytku rzeczonych izb), wynosił aż 97,2 proc.
Większość członków zrzeszenia zatrudniona była w Szczecineckim Przedsiębiorstwie Budowlanym „Pojezierze”. Ponieważ dyrekcja patrzyła na to przychylnym okiem, wykorzystano więc możliwości jaką dawał patronat potężnej firmy. Ku zaskoczeniu starych wyjadaczy, prezesem zarządu zrzeszenia został, mający w tym czasie 24 lata, Wacław Liniewicz. Za jego wyborem oprócz młodego wieku przemawiało i to, że nie będąc pracownikiem „Pojezierza” mógł swobodnie, bez obciążeń i służbowych zależności i uległości, pertraktować z szefostwem firmy.
Dzisiaj Wacław Liniewicz uważa, że na początku nie zdawał sobie sprawy z problemów, jakie przed nim zaczęły się piętrzyć. Pełnił swoją rolę społecznie i - co najdziwniejsze - został prezesem mimo, że nie miał czerwonej legitymacji. Warto wiedzieć, że w tym czasie poza nielicznymi wyjątkami, kierownicze stanowiska mogły być obsadzone wyłącznie przez członków jedynie w tym czasie słusznej partii, czyli PZPR (Polska Zjednoczona Partia Robotnicza).
Jak dzisiaj wspomina Wacław Liniewicz: Prezes, czy dyrektor w tym czasie to był jegomość najczęściej po 50-ce z brzuszkiem, należący do PZPR-u. Ja tym standardom nie odpowiadałem. Zostałem prezesem tylko dlatego, że mnie wybrali nasi członkowie zrzeszenia. Trzeba było podejmować decyzje często pionierskie. Zdarzało się, że po burzliwych posiedzeniach zarządu rozchodziliśmy się w przekonaniu, że są ostatnimi. Partyjni dygnitarze przyglądali się naszej działalności, ale byli bardzo ostrożni w wypowiadaniu się na nasz temat.
Na członków zarządu wybrano Irenę Kopacz, Stanisława Szymkowiaka, który został jednocześnie inspektorem nadzoru i Jana Misiurę. Jak wynika z zachowanego do dzisiaj protokołu odbioru placu budowy, budowa osiedla rozpoczęła się oficjalnie 24 kwietnia 1967 roku, a jej kierownikiem został - dzisiaj już nie żyjący - Jan Wdowiak.
Aby zmniejszyć koszty, oszczędzano nad czym się tylko dało. Wszystkie prace związane z administracją, opracowaniem dokumentacji i nadzorem wykonywane były nieodpłatnie. Ponieważ obowiązujące w tym czasie typowe projekty domów jednorodzinnych, nie przypadły członkom zrzeszenia do gustu, dlatego zdecydowano się na rozwiązania indywidualne. Postanowiono wybudować 33 domki to jest tyle, ilu członków liczyło zrzeszenie. Jak wynika z pisemka Związku Spółdzielni Mieszkaniowych w Koszalinie datowanego 13 grudnia 1966 roku, koszt osiedla wyceniono na kwotę 5,2 mln, czyli do spłaty na każdego przypadało po 180 tys. zł.
Już na samym początku natrafiono na biurokratyczne przeszkody. W tym czasie banki, tak zresztą jest i dzisiaj (łatwo jest tylko w reklamie, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością) z wielką niechęcią udzielały tak wysokich kredytów. Zgodnie z ówczesnym prawem, zrzeszenie mogło uzyskać kredyt o wysokości do 160 tys. zł i to pod warunkiem, że domek nie będzie miał więcej niż 85 m kw. powierzchni użytkowej i powstanie na terenie nieuzbrojonym. Kredyt udało się zdobyć, bo teren przyszłej ul. Łódzkiej rzeczywiście uzbrojony nie był i trzeba było od podstaw budować sieć wodociągowo - kanalizacyjną, nie wspominając już o sieci energetycznej. Poważną przeszkodą w zdobyciu funduszy była... obowiązująca doktryna polityczna. Zgodnie z nią jedyną formą własności w socjalizmie powinna być własność państwowa. Owszem, tolerowano jeszcze tzw. własność spółdzielczą – określając ją jako przejściową, a już zupełnie nie do przyjęcia była własność prywatna. Tymczasem zrzeszenie tak naprawdę było prywatną inicjatywą! Toż to po prostu zgroza.
Nic to. Mając kredyt i zatwierdzony projekt, dogadano się z dyrekcją „Pojezierza” i osiedle znalazło się w tzw. portfelu zleceń na rok 1967. Lekko jednak tak nie było. Gdyby nie ciężka praca fizyczna członków zrzeszenia, budowa jeśli w ogóle byłaby możliwa, to trwałaby latami. Na budowie pracowali fizycznie wszyscy członkowie zrzeszenia. Niektóre elementy takie, jak drzwi w piwnicach, ogrodzenia od strony ulicy, robione były na placu pod chmurką. Przykładowo, takim nieco chałupniczym sposobem wykonano kilkaset żelbetowych słupków. Słupki zostały sprzedane, a za uzyskane pieniądze zakupiono stalowe ramki oraz... stalowy drut z którego wykonano siatkę.
Na samym początku przyjęto zasadę, że losowanie domków odbędzie się dopiero po oddaniu ich do użytku. Tak więc ślepy los zadecydował o tym, który domek komu przypadł. Zrzeszenie zakończyło swoją działalność w 1969 roku.
Dzisiaj wyłożone kolorową kostką wąziutkie uliczki osiedlowe porastają dorodne drzewa i krzewy. Bujna zieleń pokrywa każdy wolny skrawek terenu. Przyznać trzeba, że architektura domków mocno odbiega od współcześnie obowiązujących standardów, ale czterdzieści lat temu był to szczyt luksusu.
Osiedle przy ul. Łódzkiej dzieli się na „górne” – to te wybudowane przez członków zrzeszenia i „dolne” powstałe na zlecenie wtedy jeszcze Okręgowej Dyrekcji Lasów Państwowych. W 1978 roku w pracowni szczecineckiej Biura Projektów Urbanistycznych i Komunalnych powstał plan zagospodarowania „dolnej” części, złożonej z pięciu szeregów domów w zabudowie szeregowej. Jego budowa rozpoczęła się dosyć pechowo. W środkowej części jednego z szeregowców, już po ukończeniu stanu surowego, na ścianach pojawiły się rysy. Okazało się, że pośrodku budynku zalega mająca dosłownie kilka metrów średnicy oczko z torfu i kredy. Była to ewidentna wina geologa. Na koszt biura szybko wykonano tym razem bardzo szczegółowe badania gruntu oraz wzmocniono fundamenty palami. Budynek stoi do dzisiaj bez żadnej skazy. Budowa „dolnego” osiedla to była jednak zupełnie inna historia. Tak naprawdę, to obu części jednego osiedla poza wspólnym terenem nic nie łączy. Mieszkańców „górnej” Łódzkiej połączyła od początku ciężka praca, mieszkańcy „dolnej” przyszli na gotowe.
Ukoronowaniem jubileuszowych obchodów była zamówiona przez mieszkańców Msza św. w kaplicy św. Krzysztofa. W mieszczącej się w byłym magazynie kapliczce, zabrzmiała modlitwa: Módlmy się za naszychżyjących członków, aby swoją złotą jesień życia mogli z radością przeżyć w wybudowanych 40 lat temu domach. Dziękujemy Bogu za doczekanie takiego jubileuszu.
Jerzy Gasiul
Dziękuję Panu Wacławowi Liniewiczowi za podzielenie się wspomnieniami oraz za udostępnienie zdjęć archiwalnych. Zdjęcia archiwalne: Wacław Liniewicz
tekst ukazał się w 474 numerze Tematu
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie