Reklama

Wszyscy jesteśmy świadkami

11/12/2015 13:51

felieton ukazał się 26.11 w Temacie Szczecineckim

Nieprawdziwe jest stwierdzenie, że cudów nie ma. Zdarzają się. Tyle, że należą do zjawisk rzadkich. Mają jedną wspólną cechę - kiedy się dzieją, nie potrafimy ich dostrzec. Tak też jest z tymi, które udało się nam w życiu spotkać. O tym, że byliśmy ich świadkami, zdajemy sobie sprawę dopiero po czasie, ale wówczas nie ma już powrotu i pozostaje jedynie pamięć. 

Przeżyła Powstanie Warszawskie choć nie powinna. Z tego powodu usłyszała pewnego razu od tutejszego „kombatanta z kartofliska” zarzut, ale się naczytała książek. Kilka miesięcy przed godziną „W” ukończyła kurs sanitarny w szpitalu na Czerniakowskiej. Zbiórka odbyła się punktualnie o 17.00 na ul. Madalińskiego. Nie wszystkie uczestniczki zdołały stawić się na miejsce zbiórki. Rozpoczęło się piekło. Byli pierwsi ranni i zabici. Już pierwszej nocy w tym rejonie walki ustały. Rano dowiedziały się, że powstańcy się wycofali a ich punkt sanitarny znajduje się w pasie niczyim, za to plądrowanym nocą przez Niemców. Po kilku dniach chowania się po piwnicach, kiedy pijani żołnierze niemieccy zaczęli podpalać domy, udało im się wyrwać. Tym razem najpierw opatrywały rannych przy ul. Szustera, a potem w szpitalu przy Puławskiej 140. W dniu kapitulacji Warszawy dowódca zgrupowania wydał tajny rozkaz dotyczący kobiet, (aby uchronić je przed niewolą albo obozem), polecił, aby przeszły do cywila. Ostatecznie trafiła do obozu przejściowego w Pruszkowie, stamtąd po kilku dniach ruszył transport. Gdzieś pod Częstochową, polscy kolejarze zatrzymali pociąg w polu, umożliwiając ucieczkę. Jej udało się uciec. Siostra trafiła do Auschwitz. Po wojnie nie miała dokąd wracać. Jej rodzinny dom przy ul. Raszyńskiej 8/1 przestał istnieć. Jak twierdziła, to już nie była jej Warszawa. Zostało tylko miejsce. Wyjechała więc na Zachód wraz z Domem Dziecka sierot dzieci Warszawy. Po kilku latach zamieszkała tutaj. O wojennych przeżyciach nikomu nie mówiła, nawet swoim dzieciom. Z tamtego czasu pozostał uraz – nie znosiła letnich burz i języka niemieckiego. Nawet przy oglądaniu filmów w telewizji, podczas dialogów prowadzonych w tym języku, wychodziła z pokoju. 

Urodził się w ostatnim dniu pokoju – 31 sierpnia 39 tutaj w szpitalu przy Mackensenstraße. Mieszkał z matką i dziadkami w Glinkach (Gliencke). O ojcu nie wspominał. Po zakończeniu wojny, któregoś dnia kazano im zgromadzić się na stacji w Okonku – stamtąd pociąg ruszył na zachód za Odrę. W jego dziecięcą pamięć wbiło się to, jak nowoprzybyły polski gospodarz zanosząc się od śmiechu, przy pomocy bata, kazał dziadkowi ciągnąć pług. Osiadł w Kolonii. Przez trzynaście ostatnich lat był przewodniczącym ziomkostwa powiatu szczecineckiego, redagując regularnie ukazujący się biuletyn. Główną tematyką była ostania wojna i jej skutki. Tam też, za jego przyczyną, ukazywały się teksty nawet w języku polskim. Szczecinek uważał za swoją małą ojczyznę. Nie był w tym zaborczy. Rozumiał i w pełni podzielał pogląd, że dla nas Polaków to również jest nasza mała ojczyzna. Tego nam nie odmawiał. Ba, słysząc taką deklarację, był szczerze wzruszony. Nie uważał – tak jak większość jego rodaków - Pomorza za odwiecznie niemieckie. Przyznawał, że jego rozwód jest Słowiański, a więc ani polski, ani niemiecki. Z humorem twierdził, że jego nazwisko ma swoje prasłowiańskie źródło, wszakże Raddatz to radość. Bywał tutaj na tyle często, że doskonale się orientował w naszych zawiłościach, sam niejeden raz stając się ich ofiarą. Podstawowym celem kierowanego przez niego związku, było pojednanie się z Polakami. Twierdził, że innej alternatywy nie ma. Z tego też powodu miał w prowadzonym przez siebie związku całkiem sporo oponentów. Co ważne, pośród tutejszych miał liczne grono sympatyków. Owszem, bariera językowa bywała znaczną przeszkodą. Ale sam będąc już w „kwiecie wieku” opanował trudny dla niego język polski na tyle, że wprawiał nieraz polskich rozmówców w zdziwienie. 

Podczas jednej z wizyt w moim domu, już przy wyjściu w pewnym momencie ukląkł, mówiąc łamaną polszczyzną - proszę nie pisać Niemcy, a niemieccy mieszkańcy. Poczułem się kompletnie zaskoczony zarówno gestem jak i prośbą. Ten gest zapamiętam do końca życia. 

Nie ma miesięcy dobrych do umierania. Wspominając dzieje tych dwóch osób z dwóch różnych światów, których dziwnym zbiegiem okoliczności połączyło to miejsce na ziemi i ten sam miesiąc umierania. Niepotrzebny nikomu patos? Niezupełnie. Stale jesteśmy świadkami niezwykłych zdarzeń, tylko na codzień tego nie dostrzegamy.

                                                                                                                                        Jerzy Gasiul

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Wróć do