Reklama

Cienia już nie rzucają

11/11/2016 11:45

felieton ukazał się 2.11 w tygodniku Temat

Kalendarze, niczym znaki przy drogach, powinny być odpowiednio oznakowane. Przykładowo listopad – uwaga na depresję, nocne mary, zimne poranki albo masową kradzież jednej godziny w życiu każdego z nas. Tylko nie mówcie, że za pięć miesięcy ta jedna godzina będzie oddana. Akurat. Trzeba będzie tylko wcześniej wstawać – ot, cały zysk. Bo tak już jest, że jak człowiek niewyspany, to bardziej staje się podatny na smutek i przygnębienie. 

Jesienny listopad kojarzy mi się także... z ukwieconym cmentarzem. Przez cały rok nie uświadczysz tam aż takiej ilości kwiatów, jak właśnie o tej porze. Część z nich żywa (mowa o kwiatach), część martwa – znaczy sztuczna lub ścięta co na jedno wychodzi, wpasowana więc idealnie w świat tych, którzy przenieśli się już do wieczności. Nie umarłych. No może raczej tych, których już z nami nie ma, co przecież nie oznacza, że przestali istnieć. Są tam, gdzie przez całe życie gromadzili sobie skarby. Gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się... 

Największym paradoksem jest to, że wielu za swego życia było, nawet dla najbliższych, niczym duch - niewidzialna. Każdy z nas zajęty swoim sprawami, traktował ich jako coś naturalnego, że są, że ich widujemy na ulicy, w domu, w szkole, czy w pracy. Każdy był dowodem (niestety, wiemy to dopiero po czasie) cudu. Był jednym, jedynym, niepowtarzalnym, niczym linie papilarne. Takimi byli nasi rodzice, dziadkowie, a także zupełnie obce osoby, jak choćby ta zapamiętana przez wszystkich starsza, pochylona wiekiem kobieta z chorobą kręgosłupa, którą najczęściej widywano ze spacerówką ze złomem. Taki był też przedwojenny pan profesor, dystyngowany pan, który na „dzień dobry” wypowiadane przez szczeniaków z liceum, odpowiadał uprzejmie uchylając nawet kapelusza. Taką osobą był też powszechnie znany w mieście inżynier, rozwiązujący bez problemu nawet najbardziej skomplikowane zagadnienia konstrukcyjne. Albo ten pan znany w „mojej” dzielnicy, przejeżdżający codziennie rowerem z umocowaną ręczną pompą do odwodnienia instalacji gazowych. A może ten rolnik z Wybudowania, zamaszyście, niczym podczas wiosennego siewu, przemierzający co niedzielę moją ulicę w kierunku kościoła Mariackiego. Albo znany powszechnie, sprawiający zawsze nieco zalęknionego, pan od historii, który za głębokiej komuny potrafił tak pięknie prowadzić lekcje, że przedmiot ten był najbardziej ulubiony nawet przez najtwardsze klasowe łajzy. W tym miejscu odstąpię od anonimowości. 

Takim był też Adam Giedrys, którego poznałem tak naprawdę pod koniec jego życia, kiedy przynosił artykuły – swoje refleksje o świecie do „Tematu”. Teraz stał się nawet postacią pomnikową. Za życia różnie z tym bywało. Bardzo często po prostu był lekceważony. Powiem wprost, uważano go za dziwaka lub osobę nawiedzoną. Zarzucano mu, że zbytnio bujał w obłokach, nie bardzo przyjmując do wiadomości wszechobecnej, małomiasteczkowej niemożności. A wszystko przez to, że był pasjonatem astronomii, a to jest bardzo niebezpieczne zajęcie. Miał liczne grono swoich uczniów, które się rozproszyło wraz z jego przejściem do wieczności. Ludzie, od których dużo zależało i dużo mogli, traktowali go często wprawdzie z szacunkiem, ale też ze zniecierpliwieniem. Pan Adam miał to do siebie, że zawsze coś chciał i zawsze miał jakieś pomysły, narażając w ten sposób swoich rozmówców na psychiczny dyskomfort. Nawet jak mówił o swojej życiowej pasji - zaglądania Panu Bogu w okno, zwyczajowo przypominano mu,(ależ oczywiście nigdy w oczy, zawsze poza placami), o jego braku przygotowania zawodowego. Bo pan Adam był tylko krawcem. A że zajmował się astronomią, to akurat jego prywatną sprawą było. I wiecie co? On swoją pasją zarażał. No niebywałe. Przecież żyjemy i liczy się „tu i teraz”. Dziwny człowiek, szukał tego, co jest niewidoczne nawet przez mocno powiększające szkła. Dla pana Adama wszechświat widziany z kopuły „nad miastem moim”, to był niezbity dowód na cud i wszechmoc jego Stwórcy. 

Pan Adam stał się najbardziej znany i podziwiany dopiero po śmierci. To kolejny paradoks. To wtedy ujawniła się cała rzesza jego apologetów. Wcześniej uważano go zupełnie - niczym tutejszy krajobraz – tu ratusz, a tam strzelista wieża Mariacka. Coś trwałego, ale żeby tym się zachwycać, no to już przesada. Bo co dobrego może pochodzić ze Szczecinka? 

Być może, to jeszcze jeden dowód na to, żeby skarbów nie gromadzić na ziemi. To bardzo ważne szczególnie w dniach, kiedy wspominamy tych, którzy już nie rzucają cienia. 

Jerzy Gasiul 

felieton ukazał się 2.11 w tygodniku Temat

Aplikacja temat.net

Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.


Aplikacja na Androida Aplikacja na IOS

Obserwuj nas na Obserwuje nas na Google NewsGoogle News

Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!

Reklama

Komentarze opinie

Podziel się swoją opinią

Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.


Reklama

Wideo Temat Szczecinecki Temat.net




Reklama
Wróć do