
Wkrótce minie rok od śmierci salezjanina ks. Marka Rybińskiego. Ks. Marek, dla wielu bliskich mu osób i przyjaciół - "Ryba", urodził się 11 maja 1977 roku w Koszalinie. Wraz ze swoją rodziną mieszkał w Szczecinku. 18 lutego 2011 roku świat obiegła tragiczna informacja o znalezieniu ciała księdza. Został zamordowany podczas posługi misyjnej w Tunezji.
Czy w dzieciństwie Marka coś zapowiadało, że zostanie księdzem?
- W żadnym wypadku. Chociaż kiedy Marek był mały, zdarzyło się coś dziwnego. Chodził wtedy do żłobka., Pewnego dnia wracaliśmy do domu, niosłam go na rękach. Przechodziła obok nas pewna starsza pani. Zatrzymała się, popatrzyła na Marka i powiedziała: o z ciebie to będzie fajny ksiądz. Potem, podczas świąt czy przyjęć rodzinnych ktoś nieraz zapytał małego Marka, kim zostanie w przyszłości. My od razu mówiliśmy, że to będzie ksiądz. Pamiętam, jak Marek bardzo się wtedy złościł. On sam, kiedy był mały, chciał być "panem od oczyszczania miasta". Tacy panowie dostawali specjalne kamizelki, które Markowi tak bardzo się podobały. Nie było w ogóle mowy o kapłaństwie. On się naprawdę długo przed tym bronił. W trzeciej klasie liceum, tuż przed maturą przypiął sobie na tablicy nad biurkiem studia, na które ewentualnie chciałby pójść. Informacja, że wstępuje do zakonu była zupełnym zaskoczeniem. Przynajmniej dla mnie. Dziś okazuje się, że podobno wszyscy wiedzieli, tylko, jak zawsze w tego typu sytuacjach, mama dowiedziała się na końcu. W trzeciej klasie szkoły średniej w pierwszych dniach maja pojechał do zakonu na tzw. dni otwarte. Pojechał jednak wyłącznie dla towarzystwa. To kolega, któremu towarzyszył, był zdecydowany. Marek chciał natomiast zobaczyć, jak to wszystko wygląda. No i został, a tamten chłopiec, dziś już też ksiądz zresztą, wrócił. 11 maja Marek kończył 18 lat. Pamiętam, że potem jeszcze dosyłałam mu potrzebne dokumenty, aby mógł zostać.
Co pani czuła, kiedy okazało się, że Marek jednak będzie księdzem? Dumę, radość, strach?
- Po prostu odwróciłam się na pięcie, poszłam do pralni i zaczęłam płakać... Ale to nie był żal, absolutnie. Zrozumiałam wtedy, że moje pierwsze dorosłe dziecko, z którym można było już poważnie porozmawiać, wyjeżdża. Poza tym czułam strach. Nie miałam wówczas żadnych znajomych zakonników, ale wiedziałam, że to jest ciężki kawałek chleba. Wiadomo celibat, samotność... Tak mi się wydawało, że samotność, bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak wygląda takie życie. Duma? No pewnie, że tak. Marek w ten sposób spełnił marzenie swojej babci, mamy mojego męża. Niestety, już wtedy nie żyła, ale wiem, że byłaby niezmiernie szczęśliwa.
Krótko po święceniach kapłańskich Marek wyjechał do Tunezji na misję. To się szybko potoczyło.
- Marek pracował w Salezjańskim Ośrodku Misyjnym. Miał za zadanie przygotowywać ludzi, wolontariuszy, którzy wyjeżdżali na misje. Wiadomo, to są różne kraje, afrykańskie azjatyckie, arabskie... Trzeba było wiedzieć, jak się w nich odnaleźć. Jak pracować i żyć z ludźmi w miejscach, w których panują inne tradycje i odmienna kultura. W pewnym momencie Marek poczuł, że też chciałby wyjechać. I tu jest pewien paradoks. Marek wstępował do zakonu, chcąc nawracać i nieść ze sobą wiarę, tylko że w Tunezji nie wolno nawracać.
To jest kraj muzułmański.
- Tak. Wiadomo było, że księża katoliccy, salezjanie mogą dawać świadectwo wiary swoim życiem i uczynkami, ale nie mogą tam nawracać. Jeśli mają jakieś swoje, chrześcijańskie uroczystości, to obchodzą je tylko w swoim gronie. Są też azyle, miejsca, w których mogą zakładać np. koloratkę. Markowi na ulice nie wolno było wychodzić z koloratką. On w Tunezji nawet nie chodził w sutannie. Sutanna została w domu. Oczywiście, miejscem gdzie mógł się jeszcze pojawić w "pełnym rynsztunku", była katedra, w której odprawiał Msze św. No i jeszcze u sióstr salezjanek. Na co dzień Marek ubierał się po tunezyjsku. Co mnie zdziwiło, na zdjęciu, które wystawiono na pogrzebie, wyglądał jak stuprocentowy Tunezyjczyk.
Marek sam wybrał Tunezję?
- Gdzieś usłyszał, że w Tunezji potrzebni są misjonarze. Marek dowiedział się, że w Manouba potrzebny jest trzeci misjonarz. Złożył wniosek, i wkrótce okazało się, że został on bardzo szybko zaaprobowany. Wiedział, że w tym kraju będzie się dobrze czuł.
Zdawał sobie jednak sprawę, że będzie ciężko?
- Bał się panicznie. Dotąd był w Polsce. Do nas dochodzą różne wieści z tamtego regionu. A to talibowie, walki z chrześcijanami... On się bardzo bał. Ale nie dziwie mu się, że aż tak zakochał się w Tunezji. Mi wystarczył tydzień, kiedy pojechałam go odwiedzić. A on tam był przecież przez ponad trzy lata.
Co w Tunezji urzekło Marka najbardziej?
- Ludzie. Tam są niezwykle pogodni ludzie. Jest jeden wielki, serdeczny uśmiech - oni cały czas się uśmiechają. Ja przecież nie znam ani francuskiego, a już o arabskim to nawet nie wspomnę. Jednak bardzo lubię rozmawiać z ludźmi. Przez cały czas mówiłam więc po polsku. Pamiętam, że Marek żartował sobie z tego, ale ja po prostu tak musiałam. Bardzo serdecznie przyjęto nas w Marka szkole. Pamiętam, jak z dumą pokazywał nam plac zabaw, łazienkę dla maluszków, budynek, który przerabiali na salę gimnastyczną... Tam latem jest nawet po 40, 50 stopni upału. Chodziło o to, aby te dzieciaki jakoś ochronić przed słońcem.
Marek pracował w tej szkole. Nie uczył, ale był ekonomem.
- Żaden z zakonników nie uczył, bo nie mógł. Marek zajmował się pieniędzmi. Co mnie w tej szkole ujęło - moment pojawienia się dzieci w szkole nie wygląda tak, jak u nas. Tu, kiedy rodzic odprowadza dziecko, uchylają się drzwi, dziecko wchodzi i drzwi się zamykają. Tam brama otwierana jest o wpół do ósmej. I już od tego momentu księża stoją w drzwiach i witają się ze wszystkimi dziećmi. Są też wszystkie nauczycielki, do których rodzic w każdej chwili może podejść i porozmawiać. Zazwyczaj przed dyrektorem dzieciaki czują respekt. Ksiądz dyrektor wygląda tam natomiast jak obfite winogrono. Obwieszony jest dziećmi ze wszystkich stron. No i ta serdeczność. Zupełnie innych świat.
Marek nie bał się zamieszek? Tam przecież przez cały czas trwają jakieś przepychanki.
- No, niestety. Pod tym względem oszukiwał, aż się dymiło. Umieraliśmy tu ze strachu. Kiedy pytałam go w sms-ach, czy wszystko w porządku, w pewnym momencie napisał mi, żebym przestała zawracać mu głowę. Pisał, że się w ogóle nie boi, bo nie ma czego. Tymczasem rodzeństwu napisał, że kiedy chciał te zamieszki zobaczyć z dachu - tam są płaskie dachy - gdzieś się wychylił i mało brakowało, bo zaczęli strzelać. Ale oczywiście tego mamie się nie mówi. Pisał w listach, mówił też często, że jest z Tunezyjczyków bardzo dumny. Spójrzmy na Egipt, Libię, Syrię... Setki, a nawet tysiące ludzi rannych, pozabijanych, a tam nie. Co ważne, nie łączmy śmierci Marka z zamieszkami w Tunezji. Początkowo taka poszła fama, że za jego śmierć odpowiadają terroryści. Nie było tak. Marek powiedział w pewnym momencie, że teraz będzie się intensywnie modlił, aby Tunezyjczycy tę wolność potrafili właściwie wykorzystać Bał się tego, że po wyborach kraj stanie się ortodoksyjnie muzułmański.
Często powtarza pani, że Marek miał w sobie z coś dziecka...
- On naprawdę do końca pozostał dzieckiem. Przez to może dzieci tak go uwielbiały. Ja stwierdziłam nawet, że miał rozdwojenie jaźni. Z jednej strony był bardzo mądry, podziwiałam jego szeroką wiedzę. Zjeździł świat, bardzo wiele wiedział. Miał też jedną cechę, za którą go wyjątkowo szanuję. Podejmował się realizacji pomysłów, które wydawały się niemożliwe. Im więcej trudności, tym on więcej działał. Na przykład, ponieważ w szkole jeszcze nie było sali gimnastycznej, Marek nad boiskiem wybudował zadaszenie. Bez tego latem dzieci nie mogłyby wychodzić na słońce. Okazało się, że gdzieś za płotem jest rezydencja burmistrza miasta, któremu ta wiata psuła widok. Marek długo o nią walczył. Modliliśmy się, żeby nie kazali mu tego rozebrać. Marek był bardzo uczciwy w kwestii finansowej. Gdyby ten dach rozebrano, to okazałoby się, że wydał pieniądze na marne. Ale dał sobie radę. Przed śmiercią jeszcze czekał na oficjalne pismo w tej sprawie. Już miał ustne zapewnienie, że wiata może zostać. Nikt nie mógł w to uwierzyć, ponieważ jak coś burmistrzowi przeszkadzało, musiało być rozebrane. A on jakoś umiał wszystkich przekonać. A ta druga połowa dziecka? Wystarczyło, jak przyjechał do domu...
Często przyjeżdżał?
- A skąd... Od momentu wyjazdu do Tunezji nie był w Polsce przez trzy lata aż do sierpnia, kiedy przyjechał na tydzień. My pojechaliśmy go odwiedzić we wrześniu. I to było tyle. To była łaska Boga, że dał nam jeszcze przed śmiercią Marka pobyć razem, że zdążyłam zobaczyć, jak mieszka, co robi i jak to wszystko tam wygląda... Wydaje mi się pobyć razem zdążyłam jeszcze zobaczyć jak to wszystko tam wygląda , co marek robi, z jakimi ludźmi się spotyka. Dziś wiem, że musiałam przechodzić obok tego człowieka... Nie wiem, kto to był, ale czuję, że będąc tam, musiałam go widzieć. Pamiętam drzwi tego domu i ogród. Taka ciekawostka. Pewnego razu założyłam się z Markiem, że z kłosa, który wyrósł z palmy znajdującej się w tym ogrodzie, wzejdzie drzewo. Pozbierałam te niby kuleczki i zabrałam do domu. W październiku wsadziłam je do skrzynki. W dniu, kiedy skończyły się wszystkie uroczystości pogrzebowe i Msza św. w Szczecinku musiałam się czymś zająć. Zapowiedziałam, że właśnie teraz będę robiła generalne porządki. Chciałam tę skrzynkę wyrzucić. Zobaczyłam jednak, że rosną w niej małe palmy. Powschodziły tez daktyle i jeszcze jakieś inne drzewo. Cieszyłam się. Ale było mi bardzo przykro, ponieważ nie mogłam sobie odebrać wygranej.
Nie chciał wracać?
- Chciał zostać tam dłużej. Nie mógł wyjechać. To nie jest jakieś tam gadanie. Ja widziałam Marka. Autentycznie kochał tych ludzi. Pisał, że Tunezja stała się jego drugą ojczyzną. To nie są jakieś tam frazesy.
Niedługo minie rok od śmierci Marka. Pytanie o to, czy już się pani z nią pogodziła wydaje się pozbawione sensu. Udało się już może pani odnaleźć głębszy sens w tym, co się stało?
- Nie muszę mieć racji, bo nikt na ten temat niczego na pewno nie wie. Inaczej jest wtedy, kiedy odchodzi ktoś, kto jest przy nas na co dzień. Tę pustkę odczuwamy natychmiast. Od razu tego kogoś nie ma - nie dzwoni do drzwi, nie mówi do nas. A tu było inaczej. Długo do nas nie dotarło, że Marka nie ma. Od razu zaznaczam, przez ułamek sekundy nie miałam i nie mam żalu do Tunezyjczyków. Ten człowiek i Tunezja to zupełnie dwie różne sprawy. Powiedziano nam w ambasadzie, żebyśmy się liczyli z tym, że jeśli będzie miał dobrego adwokata, to sąd stwierdzi, że Marek nawracał, a on bronił swojej wiary. Nie obeszło by mnie, gdyby tak to się potoczyło. Jesteśmy wierzącymi ludźmi. Sąd ludzki dla mnie niewiele się liczy. Wiem, że Allach nie pozwolił zabijać. Zwłaszcza z takiej przyczyny jak pieniądze. Dlatego wiem, że kara i tak go czeka. Do dzisiaj jestem pełna szacunku do Tunezyjczyków i kocham ich. Jednak na uroczystości pogrzebowe nie chciałam tam pojechać. Tu, na miejscu czułam się pewniej. Jak skrzywdzone dziecko, które w domu czuje się bezpieczniej. Bardzo bałam się widoku trumny. nawet kiedy przywieźli ją do ośrodka w Warszawie, liczyłam na to, że zrozumiem, uwierzę... Nie wiem, czy już to do mnie dotarło. To było ciągłe czekanie na telefony, sprawdzanie poczty, jeszcze mam jego listy... Najgorsze były święta. A już najtragiczniejszy był dzień matki, jeszcze tego dnia dotarły do nas kondolencje z Kanady. Wciąż wydaje mi się że on jest, tu obok. Wierzę, że jest na pewno. Razem z przyjacielem Marka, salezjaninem doszliśmy do wniosku, że może ostatnio odeszło za dużo młodzieży i tam, na górze był potrzebny opiekun. Może dobry Bóg potrzebował kogoś cierpliwego do tych wszystkich łobuziaków, którzy tam są? Albo po prostu Marek zrobił już to, co było mu dane...
Weźmie pani udział w warszawskich uroczystościach?
- Tak. Postanowiliśmy, że się rozdzielimy. Ja pojadę do Warszawy, a mąż z kolei będzie tu reprezentował rodzinę. Dowiedziałam się właśnie, że dzięki naszym znajomym zostanie też odprawiona Msza św. w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Bardzo się cieszę. Bałam się, że ludzie tak szybko zapomną. Nawet przygotowywałam się na to. Nie jestem przecież pierwszą i ostatnią matką, niczym nie jestem inna w bólu i tęsknocie od innych matek, które przeżyły śmierć swoich dzieci, a potem widziały, jak inne wypadki odsuwają w cień ich ból. Dlatego jestem miło zaskoczona. W środę w kinie odbędzie się pokaz filmu o Marku. Z ogromną radością go obejrzę. Ta pamięć jest żywa. Wiem, że nawet powstała o Marku piosenka. Jest też jeszcze jego książka... Nie napisał w niej nawet słowa przesady. Tam jest prawda.
(sz)
Wywiad ukazał się 16 lutego, 2012r. w Temacie Szczecineckim
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś koniecznie zainstaluj naszą aplikację, która dostępna jest na telefony z systemem Android i iOS.
Chcesz być na bieżąco z wieściami z naszego portalu? Obserwuj nas na Google News!
Twoje zdanie jest ważne jednak nie może ranić innych osób lub grup.
Komentarze opinie